Most między rozpaczą a nadzieją to dobry sen…
Kamila Maria Kampa
Z dzisiejszej perspektywy trudno nie myśleć o znanym chińskim przekleństwie: obyś żył w ciekawych czasach¹… Teraz nastąpiły owe „ciekawe czasy”, czyli złe, jakby je dotknęło to przekleństwo czy może raczej klątwa.
Tak się zastanawiam, co by było, gdyby pandemia, która współcześnie sparaliżowała świat, przydarzyła się w innych czasach, nie uzbrojonych we współczesne komunikatory relacji społecznych. Nas, mających prawie niegraniczone możliwości dialogu z ludźmi na całym globie, otacza szum medialny, wiele sprzecznych informacji, a my zagubieni, nie wiemy gdzie leży prawda. Zastrasza nas codzienna porcja statystyk zakażeń i zgonów. Wprowadza się restrykcje, które jedne drugim przeczą.
Mówi się o bezradności służby zdrowia wobec tłumów chorych na COVID-19 i o pacjentach z innymi schorzeniami leczonych w drugiej kolejności czy pozostawionych samym sobie. Przerażające to czasy – nie ma żadnej pewności i stabilności. Bazujemy tylko na nadziei. Jak powiedział Georges Bernanos: Nadzieja jest ryzykiem, które trzeba podjąć… Coś w tym jest. Most między rozpaczą a nadzieją to dobry sen…
A jak odnajdują się w takiej sytuacji literaci? Jako osoby wrażliwe, często nadwrażliwe, nie mające możliwości uczestnictwa w spotkaniach promujących ich twórczość, nie mogą mieć się dobrze. Stracili źródło dochodu. Z różnych przyczyn tylko nieliczni pojawiają się w portalach społecznościowych, publikując własną twórczość. W przeciwieństwie do przedstawicieli biznesu i innych grup zawodowych, literaci na miarę własnych możliwości sprzętowych, technicznych i umiejętności surfowania w sieci praktycznie są odcięci od słuchacza czy czytelnika szklanym ekranem.
Po wyjściu z domu, z twarzą zasłoniętą maseczką i zachowując odpowiednią odległość od mijanej osoby, są również trudniej rozpoznawalni. Zatem mogą odczuwać dotkliwiej niż zazwyczaj oddalenie od swoich czytelników, słuchaczy czy w ogóle od ludzi nawet z bliskiego, sąsiedzkiego otoczenia. Czy piszą nadal, czy tęsknią za normalnością, czy mają poczucie hibernacji w samotności?
Kiedyś napisałam w aforyzmie: Poeta to taki akustyczny pryzmat, który rozszczepia wchłonięte głosy.
A ja chłonę tylko głosy o pandemii, strachu i zniechęceniu. Kiedy idę ulicą, mijam zamaskowanych. Nie słyszę śmiechu, radości… Nikt mnie nie obdarzy życzliwym uśmiechem, bo jest zasłonięty maseczką. Nie spotkam się z nikim przy małej czarnej… Pozostaje telefon i kilka miłych rozmów. Ale to za mało, by żyć normalnie.
Tyle czasu już trwa pandemia, a ja czuję, jak zapadam się w sobie, gaśnie mój entuzjazm. Mało piszę, raczej zapisuję swoje myśli. Może kiedyś połączę je w warkocz koloru złotego jak łan zboża w refleksach promieni słonecznych. Może… Kiedyś… Chyba nie potrafię w tym trudnym czasie być akustycznym pryzmatem. Jestem przepełniona emocjami innych, emocjami o czarnej barwie. Niosę w sobie bunt, czuję go niczym Etna, niespokojna, ciągle czujna, by w pewnym momencie wyrzucić ten nadmiar na zewnątrz.
¹ Objaśnienie dotyczące cytatu we wstępie: Obyś żył w innych czasach. To przekleństwo chińskie (klątwa). Nie jest domniemane, lecz uznane co do genezy. Kiedyś mylnie je odczytywano jako błogosławieństwo.
Tęsknota
najbardziej cierpią wiersze
zgubione w burzach piaskowych
gdy rozgrzane powietrze
rozbija je o skały
tylko wiersze
nie potrafią się żywić pyłem ani słońcem
a horyzont i tak ucieka
jedynie wyją szakale
zaznaczając głosem
swoje włości
Pandemia 2020
maseczki zasłoniły uśmiechy a może
zgasiły niczym
srebrne noce w zamrożonym żalu
mijamy się jak w niemym filmie
bez czasu na zwykłą
rzeczywistość
obumarłe słowo lojalność zaczyna dorównywać
ułudzie
maj 2020
Zaplecze życia
codziennie mijam Grochowiaka
spacerującego i lekko zamyślonego
na jego twarzy pojawia się maseczka medyczna
innego dnia znika a być może to tylko
iluzja
ta sama droga w policzonych krokach
rozdzielone dni tygodnia innym kolorem zamkniętych ust
w uciszonym mieście
Pandemia Maj 2020
*Pomnik Stanisława Grochowiaka znajduje się na placu Metziga. Jego autorem jest Norbert Sarnecki. Przedstawia spacerującego poetę.
Wykraczam poza rozumienie
wyrwane słowa ze zdań
gdzie zanikają spacje
pozostawiając tylko kręgi
niewiadomego pochodzenia
nie rozumiem
zapadnięta w litery a może to strach
szuka winnych
niewykluczone że to tylko
wcześniejsze doświadczenia
nie oskarżam
z resztką sił i wiary
zanikam
***
próbuję się przyzwyczaić
do słów rzuconych we mnie
chociaż i tak czuję wciąż obawę
czy nie spadną na mnie jak gilotyna
która przetnie moje zdania
na pół bez zarzucenia mi
że jestem rewolucjonistką
część zostanie we mnie reszta sturla się
do wiklinowego kosza a może w dół
który z czasem zostanie zasypany
i wyrosną na nim czerwone maki
ja półkaleka
z półzdaniem
poczętym w alienacji
oswajam się z tym co mi pozostało
i jestem gotowa na udział
w balu ofiar
***
rozświetlone cienie
przeciskają się przez żaluzje
wspólnie z odgłosami nocy
kradną sny
zamiast baranów liczę wycia
jeden pies drugi pies
jakaś pijana kobieta rozpieszczona
wraca do domu a może błąka się
bez sensu
chyba ta pełnia i ów przemożny skowyt
są we mnie
jeszcze przecież
nie czas na grę świerszczy
i czyste zasłuchanie
***
skupiam swą uwagę
i odruchowo muskam teren
jak szeptucha nad tyglem z ziołami
mamrocząca zaklęcia
a tu już listopad chrzęści pod szpilkami
a sny coraz bardziej marudne
od notorycznego szukania
więc nadal milczę
stepując w kałużach
***
uszy wypełnione
bełkotem a oczy zmęczone
image gwiazdek nie tylko
ekranu
popijam zatem krew z węża by znaleźć
substytut normalności a może lepszy by był
kaftan bezpieczeństwa uszyty na
moją miarę
sama już nie wiem
***
już nie wiem kim jestem
ani komu wierzyć
czy to ja pachnę żalem czy
mokre kamienie obrosłe
mchem
we mnie potok i poszum
liści unoszonych na wodzie
ku kamiennych chodnikom
i mój zdyszany oddech
nad urwiskiem
które nagle rośnie
***
nie chcę
przedzierać się przez tłumy
nasiąknięte hołdem
musiałabym leczyć
posiniałe łokcie ze zdartą skórą
później wycierać
kolejne klęczniki
***
zmierzch obdziera resztki dnia
z kłamstw i obłudy
nieprzystosowani jak kolejny
schizofrenik wypluwamy swój świat
na zewnątrz
nikt nas nie słucha
ani nie ucieka przed nami
tylko noc próbuje nas wypchać
iluzją piękna
***
nie moje istnienie w zamglonych
porankach zbyt wczesnych pąkach
przyprószonych śniegiem
ziemia pachnie wilgocią skrywając gdzieś
korzeń tanisu
brzemienna tylko w marzenia
zakaz aborcji
nawet anachronizmów?
niech wreszcie nadejdzie czas
narodzin
obaw przed rozłąką
***
coraz częściej podchodzą
pomruki ciemności a wiatr zgarnia
emocjonalne śmieci
jeden rosnący stos
odporny na żywioły niczym
konstrukcja ze strunobetonu
harmonijna przestrzeń
powoli przestaje istnieć
może jednak nigdy nie istniała
zastąpiona oddechem diabła
w upojeniu sennym
* Skopolamina – potocznie nazywana: oddechem diabła
***
choć przez chwilę zanikam
w sennych nemezjach
gdzie cisza odrzuca wszelki przymus
w noc niespokojnych gwiazd
przestrzeń nie unosi ich za dużo
i może jestem zbyt ułomna
by pojąć
ten ich szept
Zagubione kolory
szarzejemy jak spękniętą korą jesionu
w ślizgających się promieniach
rozcinających cienie
w kolejnych jutrzenkach
w skrawkach błękitu
odchodzą pory roku by wrócić
odchodzimy i my
by zostać być może
tylko
wzmianką
***
tak odlegle
Przejezdne opowieści
postacie w nich Nabierają
kształtów i cech
zaczynają być prawie
Namacalne
nie Potrzebują rad
tylko uszu i oczu
i głowy
która Przytaknie
w geście zrozumienia
a ja słucham
i mam żywe oczy
biorę na siebie
nie swoje Przewinienia
i nie mam zdolności
by udzielić zbiorowej Absolucji
mam zaledwie
prywatne Zmęczenie
Wiersze z tomiku: PonadTo, Niepokój spadających liści oraz parę nowych.
db