Julia Fiedorczuk laureatką Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2018

fot. Michał Sowiński

Julia Fiedorczuk laureatką Nagrody im. Wisławy Szymborskiej 2018

Autor: Culture.pl
Opublikowany: 21 maj 2018

Na gali 9 czerwca 2018 Nagroda im. Wisławy Szymborskiej trafiła do Julii Fiedorczuk. W finale znaleźli się też: Wojciech Bonowicz, Natalia Malek, Marta Podgórnik i Ilona Witkowska.

JULIA FIEDORCZUK, „Psalmy”

julia-fiedorczuk-fot-filip-klimaszewski-ag.jpg

Julia Fiedorczuk, fot. Filip Klimaszewski, Agencja Gazeta

Fiedorczuk już od lat, z żelazną konsekwencją, realizuje swój niezwykły pomysł poetycki – na nowo nazwać świat i panujące w nim relacje. I tylko na pierwszy rzut ucha brzmi to utopijnie albo dziwacznie. Zuchwałość tego pomysłu wyrasta z potrzeby redefinicji miejsca, z którego człowiek w ogóle – a poetka w szczególności – może wydobywać kolejne słowa. Ekologia, jeden ze znaków rozpoznawczych tej poezji, rozumiana jest tu dosłownie, zgodnie z etymologią, czyli jako nauka o domu (gr. οἶκος (oíkos) „dom” + λόγος (logos) „nauka”). A domem jest oczywiście świat. Ludzie w swojej zachłanności i chciwości doprowadzili go na skraj zagłady, choć może nie jest jeszcze za późno na ratunek.

„niektórych wierszy nie można już napisać. / niektórych nie dało się napisać wcześniej” – mimo tej deklaracji w jednym z pierwszych wierszy, to właśnie poezja może w tym procesie odegrać rolę szczególną. A to dlatego, że głos poetycki u Fiedorczuk ma strukturę organiczną, łączy porządek natury i kultury, unieważniając wielowiekową wiarę w rozłączność tych porządków. Dlatego też „cierpkie ziarno języka” zyskuje tu zupełnie nowe znaczenie, bo słowa przestają być wyłącznie artykulacją abstrakcyjnych (a nawet aseptycznych) idei. Pochodzą raczej z oddechu, ze „sprawiedliwych płuc żołądka dłoni”. Ta rewolucyjna ontologia – zarówno w przypadku tekstu, jak i ludzkiej egzystencji – otwiera nowy rozdział bycia człowieka w świecie, w którym różnica między estetyką a etyką przestaje mieć znaczenie. Nowy świat, który Fiedorczuk nam wyśpiewuje w „Psalmach”, daleki jest od ideału i raczej nie zostanie zbawiony. Ale przynajmniej daje nam odrobinę nadziei.

Psalm XXIV

niechby jakieś inne słowo dla człowieka
obok człowieka, obok człowieka
nad tą rzeką Wisła, na przykład „chmura”
(„zawieszone w atmosferze
widzialne skupienie
drobniutkich kropelek wody”),

na przykład zawieszone
w przestrzeni widzialne skupienie
komórek,
rozwijane w czasie
serpentyny energicznych przygód:

na przykład rzeka
bezwinnie płynie do morza,
erytrocyty przytomnie transportują tlen –

 

WOJCIECH BONOWICZ, „Druga ręka”

Wojciech Bonowicz, fot. Grzegorz Bukala/East News

Poezja u Bonowicza pełni funkcję najbardziej elementarną – niczym u formalistów uczy zdumienia i intensyfikuje odbiór rzeczywistości. Siódmy już tomik w dorobku autora to rodzaj pogodnej afirmacji poetyckiego medium, które od czasu do czasu wprawiane jest w niepokojące drżenie. Oszołomienie, w które w ten sposób wprowadza się poeta, nie jest jednak uczuciem gwałtownym, tym bardziej nagłym. Przypomina raczej stan osiągany, gdy bardzo długo wpatrujemy się w dobrze znany przedmiot, a on stopniowo traci swój znajomy kształt. Choć świat pozostaje nieruchomy, to jednak za sprawą naszej zwodniczej percepcji wszystko dookoła się zmienia.

„Naprawdę nie potrzebuję / nowych nazw / na stare rzeczy”, deklaruje poeta, idąc na przekór tradycjom literackim, w których wiersz traktowany jest jako wehikuł najróżniejszych eksperymentów. „Wiem co jest święte. / Nie wiem / co jest grane” – dodaje dla pewności dwa wiersze dalej. Odwaga tej deklaracji, granicząca z prowokacją, może być odczytywana jako swoista ars poetica Bonowicza, którego interesuje przede wszystkim to, co pojawi się w kadrze jego percepcji. Poeta jest aktywny, zachłanny świata, nieustannie się rozgląda, szukając scenek i zdarzeń, a czasem je prowokując. „Piszę ten wiersz patrząc w nieruchomą / ścianę mojego okna” czytamy na koniec. Odrzucenie eksperymentów formalnych nie oznacza jednak, że język staje się przezroczysty. Wręcz przeciwnie – bywa czasem grubą ścianą, którą tylko ogromnym wysiłkiem poety można zamienić w okno.

30 sierpnia 2014

Jabłonka na przystanku
obrodziła nadzwyczajnie.
Małe pochyłe drzewko
opiera się o latarnię.
Dwie piękne dziewczyny
w słoneczne popołudnie
marnują czas z głupim chłopakiem.

*

Wnętrze tramwaju wygląda
jak plansza do gry w okręty:
jest kilka wolnych miejsc
ale tylko wokół jednego zatopionego.

*

Tutaj mieszkała N.
którą zdradził mąż. Krótko po ślubie
odszedł a ona go kochała. Nie odszedł
do jednej kobiety lecz do wielu. A ona
go kochała była zdziwiona że odszedł.

 

NATALIA MALEK, „Kord”

full_natalia_malek_770.jpg

Natalia Malek, fot. Jakub Kowalski

Trzeci już tom poetycki Natalii Malek (podobnie zresztą jak poprzedzenie dwa) balansuje na granicy między minimalistycznym wyciszeniem głosu a szeroką, momentami ekstatyczną frazą, pragnącą zachłannie powiedzieć wszystko naraz. Idąc nieco na skróty, można posłużyć się dwuznacznością samego tytułu. Kord oznacza jednocześnie typ twardej, sztruksowej tkaniny używanej do wyrobu strojów roboczych oraz krótki, ostry miecz noszony jako dodatkowa, poręczna broń. W ten sposób łączą się tu dwie opozycyjne rodziny metafor (a w dalszej perspektywie rozkwitają następne), związane z symbolami odnoszącymi się do opozycji płci. Kobiece tkanie i męskie cięcie, choć same w sobie banalne, w tym splocie osuwają się w dużo bardziej nieoczywiste rejony.

U Malek, która nawiązuje do tradycji szkoły nowojorskiej (ale nieco ironicznie), nic nie jest podane wprost ani w oczywisty sposób czytelne – poetka trzyma nas w hermeneutycznym szachu. Skupia się niemal wyłącznie na języku, ale nie buduje zamkniętego systemu znaczeń, w którym odbiorcę zbywa się pogardliwym wzruszeniem ramion. Choć nie jest to oczywiste na pierwszy rzut oka, interesują ją możliwości komunikacyjne języka – potrzebny jej jest przecież kord, a nie nóż. Wiersze w tym tomiku otwiera zazwyczaj szeroka, niemal epicka fraza, która szybko rozpada się na coraz mniejsze i słabiej połączone ze sobą zdania. Trochę jak wtedy, kiedy chcemy powiedzieć wszystko naraz i zaczyna się nam plątać język. Poezja jest tu – niczym ziarno – czystą potencjalnością, której granice wymagają zbadania.

Ziarno

Ziarno minimalizmu kiełkowało w Matyldzie.
Spacerowała.

Poważne sprawy zajmowały ją
nie mniej niż trywialne. Basen. Inflancka. Populacja i depopulacja –

jak doczepianie włosów. (Tyle czynności wiąże się z importem
kawy,

a ona nadal jest niezbędna) Patrzyła na ulicę. Ziarno w Matyldzie
to nie skupisko.

 

MARTA PODGÓRNIK, „Zimna książka”

Marta Podgórnik, fot. Biuro Literackie

„Zimna książka”, dziesiąty już tom w dorobku autorki, jest wypełniony rozczarowaniem, ale nie rozgoryczeniem. Deziluzja podszyta jest ironią – momentami bardzo gorzką. Nie staje się jednak, jak to często bywa, paliwem dla jałowego i wyniszczającego resentymentu. Gdy uniesienia serca i wzniosłe deklaracje mogą wywołać najwyżej pobłażliwy uśmiech, rzeczywistość okazuje się dużo ciekawsza. „Nie ma miłości, no i chuj, że nie ma. Uważałeś, że była?”, pyta chyba bez większego wyrzutu poetka. Gorące uczucia to przeciwieństwo zimnej książki, bo prowadzą tylko do nieporozumień, które załatwia się „naprędce strachem przed bliskością”. Tytułowy chłód, który przewija się przez wszystkie wiersze, nie jest przyczyną dystansu, lecz bazą niezakłamanej komunikacji: „wreszcie wyznam, powiedzmy, całą prawdę. Pierścionek był lipny”. Poezja Podgórnik nabiera dzięki temu precyzji i otwiera się na mowę obejmującą całość doświadczenia, łącznie z najtrudniejszymi i najbardziej wstydliwymi momentami. Udaje się również odzyskać kolejne przestrzenie języka, okupowane wcześniej przez naiwne emocje. „Zimna książka” to opowieść o wyzwalającym doświadczeniu, w którym jest także coś cudownie skandalicznego, bo przecież nic nie budzi takiej furii, jak kobieta wzruszająca ramionami i odjeżdżająca w swoją stronę.

Serwis gwarancyjny

Rącze przebieżki, pasywne gonitwy, miejsca na mapach,
Którym jednakowo pozostajemy wierni i niewierni.
Twoje tawerny pod psem, moje sklepiki na tratwach.
Nasze listy żelazne w szufladach, nocnych szafkach,

Poranne wycieczki po łyk piwa, światła, afery na prywatkach,
Kłótnie w przebieralniach, tunel strachu, tancbuda,
Ruchoma ślizgawka, prom z Gdyni do Karlskrony,
Rezerwowa ławka, romanse twojej żony, polana, ustawka.

Zaciągam ręczny. Patrzy przez zgruchotany kalejdoskop
Na nasz lunapark wspomnień, w połowie chybionych.

Drobinki szkła tkwią mi w rozjaśnionych włosach i w ustach
(diademik i protezki, wybite perełki, przedziurawione uszka).
Nigdy, nigdy pępki!
Don’t need a mirror? honey; mam lusterko wsteczne.

ILONA WITKOWSKA, „Lucyfer zwycięża”

Ilona Witkowska, fot. Krzysztof Cwik / Agencja Gazeta

Ilona Witkowska, fot. Krzysztof Cwik / Agencja Gazeta

Dla Ilony Witkowskiej język z pewnością nie służy do budowania wspólnoty. Pierwsza osoba liczby mnogiej jest tu paradoksalną struktura gramatyczną, która, niczym zepsuty wentyl, spuszcza ze świata resztki sensu i jednostkowej tożsamości. Za każdym razem, gdy „ja” próbuje schować się za „my”, rozlega się złośliwy śmiech zwyciężającego Lucyfera.

kółko graniaste

łódź zatonęła koło Lampedusy.
śmialiśmy się: Łódź zatonęła? miasto?

my tu się śmiejemy, oni tam umierają.

więc co? mamy się nie śmiać?
kiedy się nie śmiejemy, to też umierają.

Kim właściwie jest ów Lucyfer? Kto się tu śmieje? Z czego? I – najważniejsze – do kogo? Podążanie za poplątanymi wektorami śmiechu w tej poezji z góry skazane jest na klęskę. Niektórzy, zapewne odruchowo, próbują okopać poetkę po lewej stronie barykady w aktualnych sporach. Całkowicie pomijają jednak fakt, że swoje walki toczy ona w zupełnie innych przestrzeniach. Śmiech Lucyfera, patrona staroświeckich humanistów-buntowników, okazuje się po raz kolejny ożywczym powiewem wolności.

„my się teraz tutaj bawimy inaczej”, mówi już w drugim wierszu, poniekąd satanistycznej modlitwie. Żeby jednak bawić się inaczej, trzeba wymienić zabawki. I tutaj nie ma taryfy ulgowej – każde słowo musi zostać obejrzane ze wszystkich stron. I jeżeli istnieje choćby cień podejrzenia, że może ono posłużyć za budulec dla opresyjnej wspólnoty, oznaczane jest jako fałszywe i wyrzucane daleko poza zasięg języka. Witkowska głośno i z całym impetem upomina się o wolność – i to taką pozbawiona przydawek i przyimków. Jej enigmatyczne wiersze podsuwają wyłącznie rozwiązanie skrajne. Sendecki na okładce słusznie nazywa je pociskami melancholijnego gniewu. Przed pociskiem można się uchylić albo nim oberwać – nie ma trzeciej drogi.

Autor: Michał Sowiński, maj 2018

Autor: Culture.pl

więcej:

 

db