Dr n. hum. Danuta Zasada – witamy na pokładzie Wielkopolskiego Oddziału ZLP…

Danuta Zasada, poetka. Tłumacz na kilka języków (angielski, hiszpański i inne). Podczas sesji jesiennej Komisji Kwalifikacyjnej przy ZG ZLP w 2021 roku została przyjęta  do WO ZLP  jednogłośnie.

Urodziła się w Krakowie. Poetka, podróżniczka, eseistka. Debiut literacki w „Radarze”. Jest autorką tekstów podróżniczych do czasopism anglojęzycznych m.in. „Tashi Delek”, „Tourism & Widelife”. W latach 1991-1997 mieszkała w Madrycie, współpracowała z miesięcznikiem „Ciudad Escolar y Universitaria” prowadząc „Kącik poezji polskiej”. W latach 1999–2004 mieszkała w Indiach, gdzie pracowała jako Press Officer (rzecznik prasowy) w Ambasadzie RP w New Delhi. Swoje wiersze publikowała w prasie nowojorskiej i polskich periodykach literackich. W Indiach wydała trzy tomiki poezji.

Więcej w wywiadzie:

Wywiad

Danuty Bartosz z Danutą Zasadą

Danuta Bartosz: Twój ostatni, wydany w 2021 roku tomik poezji nosi tytuł „Azjatka z Sarmacji”. Skąd to skojarzenie?

Danuta Zasada: Na tomik składają się wiersze pisane pod wpływem doświadczeń zdobywanych głównie w czasie zamieszkiwania  przez mnie w Japonii i w Mjanmarze (Birmie).  W każdym z tych krajów starałam się zbliżyć do danej kultury, zauważyłam jednak, że niepodobna wyzbyć się całkowicie spojrzenia, jakie wynosi się z kraju urodzenia i wychowania. Zarówno Azjatka, jak i Sarmatka to oczywiście konstrukty poetyckie, kiedy jednak piszę, że „świątynne mnie pogryzły komary/ niech im będzie na zdrowie, rzadko mogą pić krew prosto z Sarmacji”, mówię o tej mojej optyce, obecnej najczęściej implicite, w moich wierszach.

DB: Studiowałaś iberystykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Jak to się stało, że iberystka zmieniła się w Azjatkę?

DZ: Zanim znalazłam się w Azji, przez ponad sześć lat mieszkałam w Madrycie. Dla mnie była to wspaniała okazja do poznania z bliska kultury będącej przedmiotem moich studiów. Miałam wówczas okazję zetknąć się ze sławnymi twórcami hiszpańskimi: poetą i krytykiem Carlosem Bousoňo, dramaturgiem Francisco Nieva, poetami José Hierro i Francisco Brinesem, a także z przedstawicielami starszej i młodszej Polonii, która tworzyła kulturę na styku Polski i Hiszpanii. Mój skromny wkład polegał na pisywaniu do wydawanego przez Andrzeja i Danutę Dworskich w połowie lat dziewięćdziesiątych pisma POLONIA oraz współpracy z pismem „Ciudad Escolar y Universitaria”,  gdzie prowadziłam „Kącik poezji polskiej” w języku hiszpańskim.

DB: A potem losy rzuciły Cię do Azji?

DZ: Tak, potem wraz z mężem byliśmy wysyłani na kolejne misje w polskich ambasadach pozaeuropejskich. Pobyt w Indiach, prócz tego, że miałam tam bardzo ciekawą pracę  polegającą na kontaktach z indyjskimi dziennikarzami i ludźmi kultury, spowodował, iż doznałam oszołomienia z powodu bogactwa kulturowego tego olbrzymiego kraju. Zebrałam swoje refleksje w tomiku „Pogański mistyk”. Później była Japonia i kolejne olśnienie, a potem Mjanmar (Birma). W każdym z tych krajów próbowałam uczyć się języka. W Japonii przydał mi się hiszpański, gdyż prowadziłam tam badania wśród imigrantów powrotnych z Ameryki Łacińskiej pod kątem mego doktoratu z antropologii społecznej. Obroniłam go w 2013 roku na Uniwersytecie Warszawskim.

DB: Zapewne w każdym z krajów, w których mieszkałaś, życie wyglądało inaczej. Jakie doświadczenia wspominasz najlepiej, a jakie były najtrudniejsze po przyjeździe i w czasie pobytu poza Polską?

DZ: Zdarzało się wiele mniej lub bardziej zabawnych momentów. Nawet jeśli w danej chwili wydawały się stresujące, później w retrospekcji wpisują się w ciąg wspomnień i tracą w pewnym stopniu swoje pierwotne zabarwienie. Taką mam naturę. Nie rozpamiętuję tego, co negatywne. Zaraz po przyjeździe do Delhi (Indie) ambasador polecił nam przyjąć w naszym mieszkaniu delegację z Polski. Trzeba było przygotować małą recepcję. Mieliśmy od samego początku poleconego nam serwanta, który podjął się być naszym kucharzem i opiekunem do dziecka. Przyjęłam jego deklaracje za dobrą monetę. Zostawiłam go w mieszkaniu z dzieckiem i udałam się do biura. Gdy wróciłam tuż przed godziną nadejścia delegacji, w salonie na dole kucharz rozlewał trunki do kieliszków. Kiedy jednak poszłam na górę, dziecko raczkowało po podłodze, zgubiwszy pieluchę, która leżała w drugim końcu sypialni. Był to moment, w którym dotarło do mnie, że kucharz i opiekun do dziecka to dwie różne kompetencje. W Polsce, będąc matką, pełniłam obie te funkcje bezrefleksyjnie.

W Japonii takim bardzo traumatycznym doświadczeniem było wielkie  trzęsienie ziemi w marcu 2011 roku. Pracowałam wtedy na górnym piętrze ambasady. Na metalowym biurku miałam wielką donicę z jakimś drzewkiem. Gdy nastąpiły wstrząsy, wskoczyłam pod biurko, a ta wielka donica spadła z hukiem na ziemię. Zatrzasnęły się też stalowe drzwi od mojego pokoju. Gdy wstrząsy ustały, wyszłam na korytarz i zorientowałam się, że wszyscy moi koledzy zbiegli po schodach na dół. Budynek przetrwał na szczęście bez szwanku. W tamten piątek stanął transport miejski.  Tokio sprawiało wrażenie, jakby wybuchła wojna. Ludzie szli pieszo z pracy do domu, na ulicach były tłumy. Ze sklepów poznikała żywność. Racjonowano wodę butelkowaną. Nastąpił długi i stresujący okres, gdyż spodziewano się wybuchu reaktora elektrowni atomowej w Fukuszimie. Przez kilka tygodni śledziliśmy w napięciu poziom radioaktywności. Osoby z dziećmi zostały ewakuowane poza Tokio. Po tym zdarzeniu byłam o wiele ostrożniejsza w wypuszczaniu się pociągiem daleko od stolicy. Pierwsze w swoim życiu trzęsienie ziemi przeżyłam, co prawda w New Delhi w Indiach, ale to było o wiele silniejsze – po czymś takim zyskuje się pewną dodatkową wiedzę na temat samej siebie i swojej odporności na stres.

W Birmie z kolei życie było generalnie trudniejsze, jak to bywa w krajach słabiej rozwiniętych. Z drugiej strony, bywały momenty zabawne, jak wtedy, gdy po migawce w telewizji na temat polskiej imprezy kulturalnej, którą współorganizowałam, staliśmy się wraz z mężem  rozpoznawalni w naszej okolicy. Ludzie reagowali na nasz widok okrzykiem: „widzieliśmy was/ciebie w telewizji!”. Podczas mieszkania w Rangunie moim nieustannym źródłem stresu były wałęsające się psy. Najmniej chyba takich zabawnych zdarzeń było w Hiszpanii, chociaż zaraz po przyjeździe do Madrytu, w 1991 roku przeżyłam coś takiego. Stałam z dzieckiem w wózku przy krawężniku, czekając na męża, który miał podjechać po nas samochodem. Nadjechał radiowóz policyjny. Zamarłam.  Dlaczego? Było to tak niedawno po przemianach ustrojowych w naszym kraju, że policja kojarzyła mi się jeszcze jak najgorzej. Tymczasem policjant wychylił się z okna i zapytał tylko, patrząc na mojego synka: „śpi?”. Odetchnęłam z ulgą.

DB: Wróćmy jeszcze do poezji. Mając doświadczenia z tak wielu kultur, jakich poetów uznałabyś za swoich przewodników?

DZ: Jeśli miałabym wskazać twórców, którzy stanowili dla mnie inspirację, na pierwszym miejscu wymieniłabym poetów polskich. W dzieciństwie czytałam „Ballady” Adama Mickiewicza, później zachwycałam się „Sonetami krymskimi” i „Lirykami lozańskimi” tegoż poety. Uwielbiałam utwory Cypriana Kamila Norwida − „Bema pamięci żałobny rapsod” zaśpiewany przez Czesława Niemena zrobił na mnie ogromne wrażenie. Stanisław Grochowiak i jego świat poetycki, bardzo konkretny, daleki od łatwego piękna, na pewnym etapie mojej drogi poetyckiej był dla mnie wielką inspiracją. Dzięki  Grochowiakowi bliska stała mi się japońska forma poetycka − haiku. „Szumy, zlepy, ciągi” Mirona Białoszewskiego, w momencie, gdy przeniosłam się z Krakowa do Warszawy, stały się towarzyszącą mi na co dzień poetycką interpretacją mikroświata bloków z wielkiej płyty, w jakich przyszło mi wtedy zamieszkać. Eksperymenty z formą poetycką Juliana Przybosia rozszerzyły moją świadomość jako poetki. Język ojczysty był zawsze dla mnie najważniejszy. Znajomość języków obcych natomiast pozwala przenosić się w inne rejony wyobraźni. Uległam fascynacji poezją Pabla Nerudy, nasyconą mitologicznymi obrazami, poezją Meksykanina Octavia Paz, poematem „Gitanjali” Rabindranatha Tagore w angielskim tłumaczeniu (z języka bengali). Nie mogę pominąć poezji średniowiecznego poety hiszpańskiego Jorge Manrique i jego „Coplas” – cyklu żałobnego napisanego po śmierci ojca. Lubię też hiszpańskich mistyków – prostota formy łączy się w ich poezji z niezwykłą głębią uczuć –  i nie mówię tu o uczuciach sensu stricto religijnych, tylko tych dotyczących kondycji człowieka, która obejmuje doświadczenie śmierci. Z poetów francuskich wymieniłabym Guillaume`a Apollinaire’a, a z rosyjskich  − Sergiusza Jesienina. Obydwu lubię czytać w oryginale. Listę tą mogłabym ciągnąć w nieskończoność.

DB: A w Japonii czy w Mjanmarze  też masz swoich ulubionych poetów?

DZ: Literatura Mjanmaru pozostaje całkowicie poza moim zasięgiem. Myślę, ze wciąż czeka ona na swoich tłumaczy. Birmański jest jednym z najtrudniejszych języków świata, o czym, jako filolog, mogłam się przekonać, podejmując próbę nauczenia się go. Japońska poezja natomiast ma dla mnie kształt przede wszystkim wizualny: w muzeach mogłam podziwiać wspaniałe obrazy-kaligrafie wielkich japońskich poetów. Mogłam też zbliżyć się do haiku…

DB: Czy próbowałaś pisać haiku?

DZ: Tylko do momentu, kiedy przeczytałam szczegółową krytykę jednego ze słynnych haiku autorstwa któregoś z wielkich poetów japońskich. Haiku piszą dwie osoby w jednym: poeta i malarz. W europejskim języku prawdziwego haiku stworzyć niepodobna. Czasem półżartem mówię, że jedynym polskim autorem haiku jest Miron Białoszewski, który napisał:

„Wyglądanie przez pręty”

ebo

ężyc

 DB: Jak wygląda to niebo, ten księżyc z perspektywy różnych światów, innymi słowy,  czy jest coś, co łączy nasz wszystkich, bez względu na to,  pod jakim niebem przyszło nam mieszkać?

DZ: To bardzo trudne pytanie. Wydaje się jednak, że to, co jest nam wszystkim wspólne, to pragnienie bezpieczeństwa i posiadania jakiegoś minimum pozwalającego nam egzystować; to posiadanie ograniczającego nas ciała przy dążeniu do czegoś wyższego, czegoś, co nas przekracza. Pewnie też dążenie do wolności. Można to pytanie rozpatrywać pod różnym kątem, czasem sposoby postrzegania świata przez kogoś innego mogą być dla nas bardzo zaskakujące. Ale chyba tych kilka punktów, które wymieniłam, możemy spotkać pod każdą szerokością geograficzną, pod każdym księżycem i pod każdym niebem.

DB: Czy teraz, kiedy powróciłaś do Polski, Twoim domem stanie się wyłącznie ojczyzna polszczyzna?

DZ: Teraz, kiedy miałam przyjemność współpracować przy wydanych przez fundację „Jak podanie ręki” antologiach: angielskiej i hiszpańskiej, gdzie spotykają się dwie Danuty – Danuta Bartosz i Danuta Zasada – będę zapewne mieszkać w domu ojczyzny polszczyzny z oknem na  inne światy. Inaczej już nie potrafię.

DB: Dziękuję za rozmowę.

Danuta Bartosz