Komeda, jakiego nigdy nie poznaliśmy.

Krzysztof Komeda, 18.02.1958, Zakopane, fot. Wojciech Plewiński/Forum

Autor: Filip Lech
Opublikowany: 21 kwi 2021
Komeda nieistniejący     

Co by było, gdyby 12 października 1968 roku na raucie w Beverly Hills Krzysztof Komeda (Trzciński) nie doznał poważnego urazu mózgu, który pół roku później doprowadził do śmierci pianisty? Takie rozważania są płonne, ale trudno od nich uciec. Tworzenie spekulatywnych narracji leży w naturze człowieka – wymyślanie alternatywnych historii jest nie tylko zabawą intelektualną, ale i sposobem na oswojenie traumy. Na przykład straty jednego z najzdolniejszych polskich muzyków.

Krzysztof Komeda, fot. CAF/PAP

Czy Krzysztof Komeda zostałby w Stanach Zjednoczonych i rozwijał swoją karierę w obszarze muzyki filmowej? W 1968 roku skomponował ścieżkę dźwiękową do dwóch głośnych produkcji. Muzyka do „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego, filmu nominowanego do dwóch Oscarów (statuetkę zdobyła Ruth Gordon za najlepszą kobiecą rolę drugoplanową), szybko zyskała status kultowej. Ukazała się na płycie winylowej i kasecie magnetofonowej w 1968 roku – było to duże wyróżnienie, gdyż wydawanie muzyki filmowej nie było wówczas tak powszechną praktyką jak obecnie. Kompozycje wykorzystane w „Riot” w reżyserii Buzza Kulika z Gene’em Hackmanem w jednej z głównych ról Komeda pisał już po nieszczęśliwym wypadku, chwilę przed tym, jak zapadł w śpiączkę. Opowiadający o zamieszkach w więzieniu stanowym obraz nie został zbyt ciepło przyjęty przez krytyków, ale był dość popularny. Nie przeszedł jednak do kanonu kina, dzisiaj pamiętają o nim tylko zapaleni kinofile. Po premierze „Riot” Roger Ebert, jeden z najbardziej cenionych amerykańskich krytyków filmowych, napisał: „Nowatorskie użycie dźwięku jest jedyną prawdziwie pomysłową częścią składową filmu” (przyznał mu dwie i pół gwiazdki w swojej czterogwiazdkowej skali). Wielbiciele muzyki filmowej bardzo cenili utwory Komedy z „Riot”, o czym najlepiej świadczy powstanie legendy o istnieniu płyty winylowej z tą muzyką – informacje o niej możemy znaleźć nawet na Wikipedii. Podobno została wydana w Japonii zaraz po premierze filmu, ale nikomu jeszcze nie udało się jej zdobyć. Prawdziwy biały kruk.

(Playlista dostępna jest również na Tidalu)

Jak dalej potoczyłaby się kariera Komedy jako kompozytora filmowego? Czy zamiast Jerry’ego Goldsmitha napisałby muzykę do „Chinatown” Polańskiego? Goldsmith był jednym z najwybitniejszych hollywoodzkich kompozytorów, stworzył muzykę do ponad 200 filmów; z muzyki do „Chinatown” był wyjątkowo zadowolony. Oczywiście został nominowany za tę ścieżkę dźwiękową do Oscara, ale przegrał z Nino Rotą i „Ojcem Chrzestnym II”. Może Komedzie udałoby się zostać kolejnym po Leopoldzie Stokowskim i Bronisławie Kaperze polskim kompozytorem, który zdobył prestiżową Nagrodę Akademii Filmowej? Z pewnością współpracowałby z wieloma innymi twórcami. Może dostrzegliby go europejscy filmowcy? Szczególnie chciałbym usłyszeć muzykę, którą mógłby skomponować do spaghetti westernu.

Pechowej nocy Komedzie towarzyszył Marek Hłasko, być może przyczynił się do upadku pianisty, ale jak wyglądał dokładnie przebieg tamtego wieczoru, nie wie nikt. Zresztą nie ma to dzisiaj większego znaczenia. Przez resztę życia Hłaskę dręczyły wyrzuty sumienia, nadużywał (jeszcze bardziej niż przedtem) leków i alkoholu. 14 czerwca 1969 roku umarł po przedawkowaniu środków nasennych i alkoholu. Co by było, gdyby obydwaj przyjaciele nie zmarli w 1969 roku? Może nagraliby wspólnie jakąś płytę, jak Jack Kerouac i Steve Allen?

Marek Hłasko i Krzysztof Komeda w mieszkaniu Marka Nizińskiego, Beverly Hills, 1968, fot. Niziński / IWL

A gdyby wrócił do Polski? W 1966 roku, w napisanej przez niego do filmu „Bariera” w reżyserii Jerzego Skolimowskiego piosence „Z ręką na gardle” możemy usłyszeć głos Ewy Demarczyk. Zawartą w niej melodykę Komedy trudno pomylić z czymś innym, w tle słychać niepokojące skrzypienie, do tego dochodzi ciekawie przełamane trójdzielne metrum. Krzyk-śpiew Czarnego Anioła nadaje muzyce Komedy wyjątkowo dojmujący, silnie emocjonalny wyraz. W swoich improwizacjach pianista bywał nieujarzmiony, ale pozostawał jednocześnie stonowany, dość elegancki. Demarczyk wydobyła z jego muzyki pierwiastek dzikości. Rok 1966 był dla piosenkarki rokiem przełomowym – skończyła szkołę, odeszła z Piwnicy pod Baranami i zakończyła współpracę z Zygmuntem Koniecznym a przecież tworzyli najsłynniejszy duet kompozytorsko-śpiewaczy. Czy skrajnie różne, jak się wydaje, charaktery Demarczyk i Komedy umożliwiłyby stworzenie podobnego duetu? Ona była perfekcjonistką do granic możliwości, każdy jej koncert był dokładnie zaplanowanym spektaklem, rytuałem. Jemu też zależało na perfekcji, ale jednocześnie był nieco roztrzepany.

Polskie związki muzyki współczesnej ze światem jazzu nigdy nie były zbyt ścisłe. Kompozytorzy byli ostrożni w nawiązywaniu do tego gatunku, szczególnie w swoich „poważnych” utworach, prezentowanych na festiwalach muzyki współczesnej. Kilka jazzowych utworów zostawił po sobie Bogusław Schaeffer, jednorazowym wybrykiem było „Actions” Krzysztofa Pendereckiego na orkiestrę free jazzową. Komeda mógłby wystąpić na „Warszawskiej Jesieni” w roli wykonawcy, ale łatwo wyobrazić sobie sytuację, w której zechciałby spróbować swoich sił w kompozycji. Słuchając wielokrotnych repetycji w „What’s up Mr. Basie?” nagranym na Jazz Jamboree w 1963 roku, pomyślałem, że zespołowi dowodzonemu przez Komedę bardzo bliska była wrażliwość minimalizmu. Podczas potencjalnego wyjazdu do Nowego Jorku twórca „Kattorny” mógłby trafić do loftu, w którym odbywałby się właśnie wielogodzinny performans utworów minimal music. Minimalizm przerobiony przez Komedę brzmiałby pewnie zupełnie inaczej, niż ten amerykański.

full_stanko_komeda_east_news_770.jpg
Bled Jazz Festival, 1964, Jugosławia (dziś Słowenia), na zdjęciu: Tomasz Stańko, Krzysztof Komeda, Andrzej Dąbrowski, Zofia Komeda, fot. Andrzej Dąbrowski / FOTONOVA / East News

A może zatraciłby się w możliwościach muzyki elektronicznej? W końcu interesował się elektronicznymi przetworzeniami, chociaż nie zdążył ich w pełni wykorzystać. Jego uczeń, Tomasz Stańko, zrealizował jeden utwór w Studiu Eksperymentalnym Polskiego Radia w Warszawie. Komeda pewnie miałby do dyspozycji wiele innych ośrodków, czasami lepiej wyposażonych. Może odnowiłby swoje skandynawskie kontakty i tworzyłby w dusznych pokojach Elektronmusikstudion w Sztokholmie? Fascynacja elektroniką mogłaby też realizować się na polu jazzowym, w końcu wielu jego współpracowników dało się pochłonąć poetyce fusion jazzu. Trudno mi to sobie wyobrazić, ale może przynajmniej z grzeczności wystąpiłby na płytach elektrycznych składów Michała Urbaniaka albo wspomnianego już Stańki?

Studio Eksperymentalne Polskiego Radia, 1962–1972, fot. Andrzej Zborski/dzięki uprzejmości Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie

Innym możliwym scenariuszem, chociaż też trudno go sobie wyobrazić, jest fascynacja polskiego pianisty New Age’em i duchowościami Wschodu. Może towarzyszyłby śri Chimnoyowi, guru muzyków z Mahavishnu Orchestra? Albo Sai Babie, jak Alice Coltrane, która przyjęła sanskryckie imię Turiyasangitananda?

Wydawaniem muzyki Krzysztofa Komedy byłaby zainteresowana monachijska wytwórnia ECM – tego jestem pewien (zresztą w dalszej części tekstu piszę o wielu reinterpretacjach utworów Komedy, które ukazały się sumptem tegoż wydawnictwa). Doprowadziłoby to do wielu ciekawych spotkań. Pewnie byłby wymieniany jednym tchem obok Keitha Jarreta, Chicka Corei, Paula Bleya. A może jego utwory byłyby wydawane w ECM New Series, serii wydawniczej poświęconej muzyce współczesnej?

Żadna z tych rzeczy się nie wydarzyła. Muzyka Komedy zaistniała jednak w wielu wymiarach, które przez przedwcześnie zmarłego pianistę nie zostały wzięte pod uwagę.

Komeda żywy

Śmierć Krzysztofa Komedy była wielkim wstrząsem dla jego przyjaciół. Wielu z nich dawało wyraz swojej tęsknocie w muzyce. Pierwszy album w całości poświęcony muzyce Komedy to „Music for K” kwintetu Tomasza Stańki z 1970 roku.

Okładka płyty „Music for K”, fot. materiały promocyjne

Materiał oparty jest częściowo na „Mszy jazzowej” napisanej trzy lata wcześniej na zamówienie krakowskich dominikanów – chcieli w ten sposób przyciągnąć do siebie młodzież częściej uczestniczącą w jam sessions w zadymionych piwnicach niż w nabożeństwach. W swojej mszy Stańko nie używał żadnych archaizacji, nie nawiązywał do stylistyki muzyki kościelnej. „Uważam, że jazz w swojej oryginalnej postaci idealnie pasuje do wszelkich obrzędów sakralnych, niezależnie od rodzaju religii i nie wymaga dodatkowych zabiegów stylizacyjnych” – mówił w 1968 roku na łamach magazynu „Jazz”. Instrumentarium koncertowego wykonania „Mszy jazzowej” były dwa zestawy perkusyjne, dwa kontrabasy, trąbka, saksofon i kwartet wokalny (Novi Singers). Wykorzystano też amatorski chór złożony ze studentów Akademii Muzycznej. „Kyrie” z „Mszy…” było jednym z utworów wykonanym przez przyjaciół zmarłego podczas pogrzebu na warszawskich Powązkach. Grano też kołysankę z „Dziecka Rosemary”.

„Music for K” nagrywane było w sali koncertowej Filharmonii Narodowej – to duża sala, jazzmani rzadko wtedy w takich występowali. W nagraniu słychać tę przestrzeń, instrumenty wybrzmiewają z dłuższym pogłosem niż w studiu; później zagadnienie niecodziennych przestrzeni koncertowych będzie bardzo ważne w eksperymentach Stańki (grał m.in. w fabrykach w trakcie wymiany dwóch zmian roboczych i w opuszczonym Tadż Mahal). To płyta pełna złości i pasji, a jednocześnie ściśle zakomponowana – możemy bez problemu wyróżnić początek, kulminację i zakończenie utworu. Opowiada o stracie i braku – nie słychać tu fortepianu, instrumentu Komedy.

Roman Dyląg nie miał okazji występować razem ze Stańką i Komedą. Wspomina, że kiedy po raz pierwszy zobaczył ich wspólnie na scenie, był zdumiony ich muzycznym podobieństwem. „Uważam, że Tomek był alter-ego Komedy. On tak się wpasował w ten nastrój, zamierzenia Krzysztofa” – opowiadał Dyląg.

Okładka płyty „We’ll Remember Komeda”, fot. materiały promocyjne

Inną ważną pozycją poświęconą Komedzie jest zrealizowana w czerwcu 1972 roku w Tonstudio Walldorf koło Frankfurtu nad Menem płyta „We’ll Remember Komeda”. W nagraniu udział wzięli: Tomasz Stańko, Michał Urbaniak, Zbigniew SeifertUrszula Dudziak, Attila Zoller, Roman Dyląg, Peter Giger i Armen Halburian. Stańko, Urbaniak, Dudziak i Dygląg grali w różnych składach Komedy. Znajdziemy tu utwory z płyty „Oh, My Sweet European Home” i interpretacje muzyki filmowej pisanej przez Komedę („Kattorna”, „Dziecko Rosemary”, „Nóż w wodzie”). Zostały zagrane inaczej, niż znamy je z nagrań zespołów zmarłego pianisty – kipią energią lat 70., zadziornym brzmieniem, nawiązaniami do rocka, funku, transu inspirowanego bliżej niezidentyfikowanymi egzotycznymi tradycjami muzycznymi. O nowej wersji „Kattorny” Michał Urbaniak mówił: „Aranżując ten utwór wybrałem styl rock, ponieważ sądzę, że gdyby Komeda komponował dzisiaj, wybrałby właśnie taki styl” – czytamy w artykule Tadeusza Prajznera na łamach magazynu „Jazz” (10/1973). W utworze pochodzącym z płyty „Astigmatic”, najsłynniejszego wydawnictwa sygnowanego nazwiskiem Komedy, wyjątkowo ważną rolę odgrywają perkusjonalia wygrywające karnawałowe rytmy, trochę na przekór narracji utworu. Warto też wspomnieć o świetnej interpretacji „utworów grozy” – „Witches” (aranż. Tomasz Stańko), muzycznego wyobrażenia sabatu czarownic (Komedę natchnął wiersz Władysława Sebyły) i „Rosemary’s Baby” (aranż. Roman Dyląg). W słynnej kołysance muzycy odgrywają swojego rodzaju teatr instrumentalny – Dudziak szepcze rolę czarownicy w słowiańskim niby-języku, kontrabas jest diabłem, reszta instrumentów wytwarza tajemniczą atmosferę.

Kim dla autorów nagranej w RFN płyty był Krzysztof Komeda?

Roman „Gucio” Dyląg, fot. Jerzy Płoński / RSW / Forum

„Nie doceniałem wtedy przywileju grania z tym człowiekiem” – mówił Roman Dyląg w rozmowie z Tomaszem Gregorczykiem i Januszem Jabłońskim. Kontrabasista brał udział w sesji nagraniowej muzyki do filmu „Nóż w wodzie”. W 1963 roku wyjechał do Sztokholmu, gdzie zdarzało mu się występować z Komedą. Muzyk podkreślał, że bardziej interesowała go wtedy muzyka mainstreamowa, nieco awangardowe podejście Komedy wówczas go nie pociągało. „Krzysiu miał to romantyczne spojrzenie na muzykę, malował więcej. Jego kompozycje były pejzażami” – opowiadał Dyląg.

„Był dla nas wszystkich jakby ojcem” – mówił Michał Urbaniak. Podkreślał, że Komeda był nie tylko świetnym kompozytorem, ale i świadomym bandleaderem. „Chciał, abyśmy grali na skraju harmonii, abyśmy podejmowali ryzyko szukania trudnych nut i po krótkiej wycieczce w świat innej galaktyki muzycznej powracali za każdym razem bezpiecznie do bazy” – pisał w swojej autobiografii. Często podkreślał jego chorobliwe wręcz dążenie do perfekcji, po świetnie zagranym fragmencie potrafił powiedzieć: „Bardzo dobrze – wspaniałe, to jest najlepsze! A teraz nagrajmy to jeszcze raz”.

Urszula Dudziak, Warszawa, 1964, fot. Stanisław Czarnogórski / CAF / PAP

„Pamiętam jak śpiewałam z Krzysiem w piwnicy pod Hybrydami, byłam w nim dziko zakochana, oczywiście to była miłość platoniczna” – wspominała złote czasy polskiego jazzu Urszula Dudziak w rozmowie z Andrzejem Zielińskim. Po latach powiedziała o tym Zofii Komedzie, ta odpowiedziała: „Wszystkie kobiety się w nim kochały!”. Być może kariera wokalna Dudziak nigdy by się nie rozpoczęła, gdyby nie przyjazd autora „Astigmatic” do Zielonej Góry. Mieczysław Puzicki, pianista z zielonogórskiego zespołu, zasugerował Komedzie, żeby przesłuchał świetnie śpiewającą dziewczynę, uczennicę dziesiątej klasy liceum. Uciekła z zajęć udając ból zęba, przyszła do restauracji Piastowskiej, w której zaśpiewała „Stompin’ at the Savoy” albo „A Foggy Day”, amerykańskie standardy jazzowe. Mówi, że ze stresu śpiewała z „kozim vibratem”, ale chwilę później otrzymała propozycję wakacyjnego kontraktu w Hybrydach. Po latach wspominała, że Komeda:

Dodawał mi odwagi, bo byłam bardzo zestresowana śpiewając, pozbawiona wiary w siebie. Mówił: „Ula, jest dobrze, śpiewaj jak najwięcej”. Mówił mi, żebym się nie powtarzała, zapomniała o swoich ulubionych frazach. Potem, prowadząc masterclasses ze studentami przekazywałam im słowa Krzysia Komedy.

full_stanko_tomasz_east_news_123_770.jpg
Tomasz Stańko, Warszawa, 1987, fot. Piotr Kłosek / FOTONOVA / East News

Tomasz Stańko do końca życia powracał do utworów dawnego bandleadeara, poświęcił mu dwa albumy. Twierdził, że Komeda:

Nigdy nie dominował nad muzykami. Mówił: „Graj tak jak chcesz, jak ci najbardziej odpowiada”. Jednakże zawsze wychodziło tak jak chciał.

Po napisany przez Komedę repertuar sięgało wielu polskich muzyków, niektóre z tych prób nagrano. Gdyby w PRL istniał niezależny rynek wydawniczy, to do dzisiejszych czasów zachowałoby się z pewnością wiele ciekawych bootlegów z interpretacjami i improwizacjami wokół tematów z utworów zmarłego w 1969 roku kompozytora.

Okładka rękopisu „Memory of Bach”, fot. Biblioteka Narodowa / bn.org.pl

Warto wymienić przede wszystkim „Memory of Bach” otwierające wydaną w 1970 roku płytę „Baazaar” tria Jerzego Miliana, który był zresztą współautorem tej kompozycji. Zwiewne połączenie idiomu jazzowego z bachowskim motywem było jednym z symboli polskiego nowoczesnego jazzu. Kompozycja po raz pierwszy zabrzmiała na I Festiwalu Jazzowym w Sopocie w 1956 roku w wykonaniu sekstetu Komedy. Można powiedzieć, że usłyszała ją prawie cała Polska: fragment z koncertu pokazano w Polskiej Kronice Filmowej (za kamerą stał wtedy Andrzej Munk). Godne wzmianki jest też „Crazy Girl” w wykonaniu Michał Urbaniak’s Group na „Live Recording” z 1971 roku – bardzo chaotyczne, pełne rockowego groove’u gitary basowej Pawła Jarzębskiego i perkusyjnych popisów Czesława Bartkowskiego. Najczęściej sięgano oczywiście po kołysankę z „Dziecka Rosemary”, o czym szerzej napiszę w dalszej części tekstu.

Międzynarodowa publiczność lepiej poznała muzykę Komedy dzięki płytom Tomasza Stańki dla wytwórni ECM, ale już wcześniej jego muzyka pojawiała się gdzieniegdzie w obiegu. Na wytłoczonym w 1975 roku debiutanckim albumie zachodnioniemieckiej fusion grupy Virgo, tworzonej przez muzyków wywodzących się z zapomnianych dziś zespołów krautrockowych, znalazła się ciekawa interpretacja „Kattorny”. Rozpoczyna się dwuipółminutowym solo saksofonu, które z delikatnego swingu przechodzi w rozpaczliwe rzężenie instrumentu. Kulminacja jest trochę bardziej przewidywalna, wszystko układa się tak, jak układało się we fusion graniu tamtych czasów – zręczne i żywe partie perkusje, pulsujący groove gitary basowej i miękkie brzmienie elektrycznego pianina Rhodesa. Klawiszowcem zespołu był urodzony w Warszawie Henryk Darlowski.

Rękopis „Svantetick” Krzysztofa Komedy, fot. Biblioteka Narodowa / bn.org.pl

Jaskółką zapowiadającą przypływ nowego zainteresowania twórczością Komedy były Dni Komedy zorganizowane w 1989 roku przez Jana Zylbera, perkusistę słynnego sekstetu Komedy, a także prężnego przedsiębiorcę. Hasło przewodnie festiwalu brzmiało: „Komeda żywy!”. W Operetce Warszawskiej odbył się koncert galowy, którego ideą było pokazanie twórczości zmarłego 20 lat wcześniej pianisty w jak najszerszym wymiarze – wykonywano nie tylko utwory jazzowe i filmowe, ale także piosenki i muzykę baletową. W kinie Iluzjon zorganizowano przegląd filmów z muzyką Komedy, odbyła się też sesja naukowo-publicystyczna. W 1997 roku największym wydarzeniem słupskiego festiwalu Jazz Rondo był koncert Tomasza Stańki, na którym wraz ze swoim zespołem wykonywał materiał z poświęconej Komedzie „Litanii”. Rok później festiwal zmienił nazwę na Krzysztof Komeda Jazz Festival; tematem imprezy pod nowym patronem było nowe zjawisko na polskiej mapie muzycznej – yass.

Maestro Trytony, photo: Krzysztof Szymanowski, courtesy of the author.
Maestro Trytony, fot. Krzysztof Szymanowski, dzięki uprzejmości autora

Wychowani na totartalnych prowokacjach muzycy yassowi chcieli odciąć się od jazzowych tradycji. „Bo dżezu nikt nie kuma, man” – śpiewał kiedyś Tymon Tymański. Bliżej im było do punk rocka niż do jazzowych ojców-założycieli, ale zerwanie z przeszłością nie jest takie łatwe. Na pierwszej płycie yassowej, czyli „Tańcach bydgoskich” Trytonów znalazła się niespełna minutowy „nr 3”, który został wymieniony w spisie utworów jako autor. Założycielski krążek yassu był wyjątkowo – szczególnie jak na lata 90. – eklektyczny. Utwory przeplatane były zmieniającymi wątek miniaturami, często zupełnie zmieniającymi stylistykę. Trudno nazwać tę płytę niespójną – elementem łączącym odległe od siebie tematy był pewien rodzaj liryzmu, który znaleźć można też w muzyce Komedy.

Robert Majewski w dniu śmierci Komedy miał pięć lat, ale musiał znać tę muzykę doskonale – Henryk, ojciec Majewskiego, grał w słynnych Old Timersach, był prezesem Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. W 1995 roku nagrał album „Robert Majewski Plays Komeda”, który w niczym nie przypominał heretyckiego buntu yassowców. Grają na niej muzycy starsi (Henryk Miśkiewicz, Zbigniew Wegehaupt) i młodsi (Robert Majewski, Wojtek Majewski i Michał Miśkiewicz). Komeda jest tutaj bardzo elegancki i salonowy, mało inwazyjny – w niektórych momentach zbliża się do muzyki tła. W tym samym roku ukazał się album „Komeda” Simple Acoustic Trio, zespołu prowadzonego przez przyszłych członków Tomasz Stańko Quartet – Sławomira Kurkiewicza, Michała Miśkiewicza i Marcina Wasilewskiego. Młodym muzykom udało się pokazać wyjątkowo szerokie spektrum emocji, które mogą kryć się w muzyce Komedy – od głębokiego smutku po momenty ekstatycznej zabawy.

źródło:
więcej:CULTURE.PL
Filip Lech
Autor: Filip Lech

Od 2013 roku redaktor muzyczny Culture.pl, wcześniej związany z redakcją „Glissanda”. Publikował także we „Wprost”, „Ruchu Muzycznym”, „Dwutygodniku”, „Trans/wizjach” i kilku innych miejscach. Jest didżejem, jego sety można usłyszeć m.in. we francuskim LYL Radio i warszawskim Radiu Kapitał. Wspólnie z Lubomirem Grzelakiem (Lutto Lento) prowadzi wytwórnię DUNNO Recordings, wydającą m.in. Tropę Macacę, Wojciecha Bąkowskiego i Aldonę Orłowską. Opiekuje się trzema kotami.

db