Ares Chadzinikolau: wiem, że tylko przez chwilę jesteśmy władcami świata…

Ares Chadzinikolau

Dziadek mówił

To co, że w kieracie Syzyfa żyjemy
I jak Tantal sięgamy po uciekające życie.
Prawda ciąży kamieniem u szyi,
Jak epitafium u ludzi.

Zgubiliśmy wrażliwość
I niewielu czyta wiersze.
Ale wystarczy właściwa myśl,
By ogień z wiatru wykrzesać.

Dziadek mówił:
Bóg odbiera chwałę,
Gdy przestajemy być spoiwem ziemi i nieba*.

*Ares Chadzinikolau, „Między brzegami”, Poeticon, Poznań 2003, str. 12.

 

Moje topole

Gdzie jesteście,
moje smukłorosłe topole
co stałyście obok naszego domu.
Chroniłyście nas przed burzowym wiatrem
co złamał maszt Argo przed śmiercią Jazona.

O dumne topole,
smukłorosłe topole
jak liry Orfeusza rozedrganolistne
co namiętnym szeptem zawstydzałyście najlepszych kochanków,
przy was czas był łaskawszy dla biedy.

Wiem, że nie zobaczę już wachlarzy waszych palców,
co rozchylały chmury
tak, by słońce ozłacało czoło ojca,
gdy karmił gołębie.
Nauczyłyście mnie drżenia i spazmu ciała.
A jednak i was wykorzenili.

Teraz słyszę modlitwę bębnów
wykonanych z waszych ociosanych korpusów,
odgłos bosych stóp tańczącej Salome
i diaboliczne okrzyki w oparach dymu,
bo w oczach mam wciąż ogień.
A może to skrzypienie stewy dziobowej
przecinającej śródziemnomorskie grzywy fal
i pełen obłędu śpiew Syren,
jakbym był Odysem
przywiązanym do masztu.

O wschodzie miałyście zapach wilgotnej rosy
jak kobiety przed spełnieniem,
tak często obejmowałem wasze pnie.
O zmierzchu przypominałyście cmentarne cyprysy
i płaczki wtórujące grabarzom,
jak z kazantzakisowego obrazu.

O smukłorosłe topole
jak to możliwe, że tyle lat
patrzyłyście na zgarbionych ludzi
przypominających skarłowaciałe jabłonie.
Dzieliłyście z nimi swój cień,
aż pęczniały od ich łez wasze korzenie.
Ale kto zniesie ciężar długu…
Dlatego jednym cięciem odebrali was ziemi
jak przecina się pępowinę,
jak ścina się głowę samobójcom,
by nie odnaleźli drogi powrotnej z piekła.

Gdzie jesteście
moje smukłorosłe topole.

Już czas bym wszedł do Tartaru
i wykradł wasze dusze
z letejskiej otchłani.

 

Włóczykije

O dobroduszni włóczykije
z przewrotnym uśmiechem losu na twarzach,
co wynurzacie się ze zmierzchu ciszy.
Na pamięć znacie zapach gardenii i hiacyntu
i kolor pełni bizantyńskiego księżyca.
Co noc upojeni winem chwalicie Dionizosa
przewracając kształtne klepsydry kobiecych ciał.

Waszym życiem głośne serenady
i ujadanie dzikich psów.
Na parkowych ławkach i przydrożnych drzewach
nożami pieczętujecie miłości,
jak dni kalendarza.

Mijają rozkraczone godziny,
a w zuchwałych sercach zamieszkują wciąż to dziksze ptaki.
Migdałowe oczy utwierdzone w sprośności
dodają urodzaju ziemi.
I choć palą was dusze
wciąż jesteście wierni liturgii światła.

O dobroduszni włóczykije
co z zachwytem czekacie na owocobranie.
Mówię do was,
bo z nasienia i krwi Greków moje doryckie ciało.
Czuję ten sam smak piekącej oliwy
i wiem, że tylko przez chwilę
jesteśmy władcami świata.

 

Hedoniści (z Anakreontyków)

Usiądźmy przy nargilli
na posłaniu usypanym z płatków róż i mirtów,
a kielichy niech nam napełni syn Afrodyty.
Wznieśmy je wysoko
chwaląc dzień przed zachodem słońca
nim zwrócimy wypożyczone dusze
i przejdziemy przez asfodelowe łąki
do dalekiego Hadesu
skąd nie ma powrotu.
Bo życie jak ogień szybko się dopala.
Potem nikt nas nie wskrzesi
układając kopiec z rozrzuconych kości,
a w oczodołach tylko wiatr będzie hulał.
Dlatego nasmarujcie nasze ciała wonnościami
i przyprowadźcie kochanki różnej maści.
Niech liry przestaną już podżegać do boju
i nucą wciąż miłosne pieśni,
a wszelkie troski spłyną wraz z odejściem nocy.

 

Ares Chadzinikolau

 

db