Danuta M. Zasada: JAK ZOSTAŁAM SLAMERKĄ

Kamienica na (niegdyś) owianej złą sławą Pradze Północ w Warszawie, miejsce o nazwie To Się Wytnie. Okna, drzwi zakratowane, ciemne, z wnętrza nie przedostaje się na ulicę ani odrobina światła. O godzinie 18.00, już po zmroku, 18 lutego 2024, zaczął się tam Cabaret Poetry PROP Slam, czyli slam poetycki z dopuszczeniem rekwizytów (od ang. props). Na sali około 50 osób, większość z Polski, ale jest też kilku cudzoziemców – z USA, UK, Szwecji, RPA. Język angielski jest tu językiem głównym, ale akceptowane są wszystkie inne. Imprezę prowadzi Izabela Joanna i D’Chaos – mistrzowie ceremonii. Poeci – ja też – zgłosili swój udział w występie przez Internet. Nasze pseudonimy zapisane zostały na karteczkach. Kolejność występów losuje publiczność wyciągając los z czapki trzymanej przez D’Chaosa. Dziś, wyjątkowo, dozwolone są rekwizyty. Mój rekwizyt to lornetka – pojawia się ona w wierszu „Traszka”, który mam zamiar zaprezentować. Występy będą oceniane przez sędziów wyłonionych spośród publiczności, a w eliminacjach końcowych głosować będą wszyscy. Zaczynamy. Tylko dwójka spośród nas wykonuje swój performans z pamięci. Jak się dowiaduję, w Polsce nawet na ogólnokrajowych eliminacjach dozwolone jest czytanie wiersza z jakiegoś nośnika. Mój pierwszy i do dnia dzisiejszego, do godziny 18.00, jedyny, kontakt ze slamem miałam w Tokio. Występujący tam poeci wszyscy mówili, a nie czytali, w sposób bardzo dynamiczny swoje długie, onomatopeicznie brzmiące poematy.
„Snobistyczne” i „bez energii” – tak określał wieczory poetyckie w Chicago założyciel ruchu slamowego Marc Smith (ur. 1949). Postanowił, w latach 1980. ożywić zainteresowanie poezją nadając tym imprezom bardziej interaktywny i performatywny charakter, aby wreszcie publiczność zaczęła słuchać tego, co poeci mówią. Od tamtego czasu slamy rozprzestrzeniły się na cały świat. Te warszawskie odbywają się od 2015 roku. Smith był twórcą kilku zasad, które są przestrzegane wszędzie: wiersze muszą być własne, pięciu sędziów zapisuje po występie każdego poety liczbę punktów mu przyznanych – od 0 – 10. Najwyższa i najniższa liczba punktów nie jest brana pod uwagę. Punkty sumuje się. Zwycięża ten, kto zdobędzie najwięcej punktów w kolejnych eliminacyjnych turach (dzisiaj były ich trzy). Dla zwycięzcy jest torba z gotówką lub prezentami, które przyniesie publiczność.
Odnotowuję kilka ciekawych występów tego wieczoru: ubrana z fantazją w czapkę z daszkiem Sid Thiks mówi z pamięci wiersze o wyrazistych rymach i komicznym charakterze. Noszący kolorowy płaszcz Dania’k podłącza sobie muzykę i na jej tle deklamuje po polsku, czesku i hiszpańsku. Astrid ze Szwecji czyta z telefonu po angielsku długie poematy o tematyce z życia wziętej; wyglądający jak nowojorski intelektualista Teodor czyta w języku Anglosasów długi poemat, hmmm… o czym? Wolę nie wnikać. Ja zabrałam ze sobą wydruk tekstu tłumaczenia mojej „Traszki” na angielski i przed występem rozdałam anglojęzycznym uczestnikom. W drugiej turze jednak, tak jak i w trzeciej, musiałam przedstawić utwór po polsku. Zmniejszyło to niewątpliwie moje szanse na zwycięstwo. W końcówce walczyłam z Astrid o pierwsze miejsce. Ostatni etap eliminacji oceniany był przez wszystkich obecnych na sali. Astrid i ja dostałyśmy kartkę papieru, z jednej strony czarną, z drugiej białą. Każda z nas musiała wybrać „swój” kolor. Następnie, na znak mistrza ceremonii publiczność podniosła do góry swoje kartki z białym, albo z czarnym kolorem. Mistrz ceremonii policzył głosy „białe” i „czarne”. Zwyciężyła zdobywczyni większej ilości głosów – Astrid (białe).
Po pierwszej części wieczoru nastąpiła część improwizowana. Publiczność zaproponowała cztery słowa (po angielsku), na bazie których należało stworzyć poemat. Improwizację mógł przedstawić każdy z obecnych na sali, nie trzeba było zgłaszać się wcześniej. Zaproponowane słowa nie miały ze sobą wiele wspólnego: mop, pożądanie, kryzys emocjonalny i – mięso albo spotkanie, bo słowa te brzmią w angielskiej wymowie tak samo. Kimber z RPA wchodzi na scenę ze swoim świeżo wydanym po angielsku tomikiem poezji i czyta krótkie wiersze o wyrazistym charakterze i emocjach. Nie jestem pewna, czy udało jej się wpleść tam ów „mop”, nie zauważyłam. Później jeszcze występują trzy osoby i mistrz ceremonii ogłasza koniec imprezy składając na ręce Astrid torbę z prezentami/datkami od publiczności.
Przewodnikiem dla pomysłodawcy slamu poetyckiego, Marca Smitha, był amerykański poeta Carl Sandburg (ur. w 1878 r.) zaliczany do tzw. Renesansu Chicagowskiego. Sandburg w latach 1920. występował akompaniując sobie na gitarze, a jego utwory „populistycznego poety”, jak nazwała go prof. J. R. Tick z Northeastern University (Boston, MA) podbijały serca szerokiej publiczności w USA.
Taki ma też być, w założeniu, slam – trafiać do widzów-słuchaczy, zmuszać do uczestnictwa, bawić. Poezja zostaje tutaj „odbrązowiona”, a performansy mają coś z występów dawnych kuglarzy na jarmarkach.
Było to moje pierwsze doświadczenie ze slamem, jako performerki. Mimo odbywających się w Polsce już relatywnie często slamów poetyckich, są one zjawiskiem niszowym i, na szczęście, z godnie z ideą Marca Smitha, niekomercyjnym. Nie jestem pewna, czy slam mógłby stać się moją ulubioną formą wyrazu poetyckiego, chociaż niewątpliwie odrobina energii rodem z performansu przydałaby się na wielu wieczorkach poetyckich odbywających się dzisiaj w przybytkach literatury w całej Polsce.
DZ