Joanna Rawik: Książka – fenomen kulturowy

 

Co to znaczy czytać ze zrozumieniem? Od jakiegoś czasu kursuje to określenie, którego nie mogę pojąć. Człowiek czyta, żeby się dowiedzieć, co jest napisane, wybiera odpowiednie lektury. Zadałam to pytanie znajomej, która ma córkę w drugiej klasie szkoły podstawowej. Okazuje się, że już od lat dzieci opanowują sztukę czytania, z liter składają słowa, nie rozumiejąc jednak ich znaczenia. Błąd zatem leży w podstawowej edukacji.

Inna znajoma, bardzo dobrze wykształcona polonistka (studiowała u profesor Marii Janion), od trzech lat zajmuje się pracami maturalnymi z polskiego, jest poruszona żałosnym poziomem tych prac, ubóstwem języka. Co gorsza, z roku na rok poziom zaniża się, co jest niewyobrażalne, a jednak stan rzeczy alarmuje.

Wystarczy słuchać jakim językiem posługują się młodzi. Zjawisko to ma źródło w odrzuceniu książki, odejściu od lektury, powrót do kultury obrazkowej, co oznacza regres cywilizacyjny. W czasach rysunków naskalnych nie istniał alfabet. Oglądałam w dwunastowiecznym kościółku w Szydłowcu świeżo odsłonięte freski. Wyjaśniono mi, że to biblia ubogich, bo jedynie księża i niektórzy feudałowie opanowali wtedy sztukę czytania, nie mówiąc o pisaniu.

Dzisiejszy język młodych ludzi związany jest z Internetem i esemesami, zbudowany ze skrótów, jak spoko, nara i tym podobne twory. Znam ich niewiele, a przecież istnieje  cały odrębny język, chwilami trudny do zrozumienia dla takiego dinozaura jak ja. Jeszcze dochodzi nowomowa biurokracji, to odrębny gatunek. A przecież inteligencja każdego z nas rozwija się na bazie języka, w którym się rodzimy, który słyszymy w dzieciństwie. Dowiedziałam się o tym niedawno z pracy Johna S. Allena pt. „Życie mózgu. Ewolucja człowieka i umysłu” (Prószyński i S-ka, Warszawa 2011) i ogarnęło mnie przerażenie, bo przecież jesteśmy zaledwie w początkach procesu, który odbije się dramatycznie na dalszych pokoleniach. Efekty już widać i słychać, strach pomyśleć! Media robią wszystko, żeby ludzi ogłupić. Coraz rzadziej spotkać można w wagonach metra czy pociągu, autobusie osobę z książką, większość pochłonięta całkowicie swoimi sprzętami elektronicznymi, jakby na tych przedmiotach kończył się świat. I kończy się rzeczywiście.  Kształtuje się całkowicie nowa rasa, chyba gatunek nowy, skoro porozumienie bywa skomplikowane, czasami niemożliwe.

W drugim dniu Warszawskich Targów Książki jadę na Stadion Narodowy, tam odbywają się od kilku lat znane i lubiane święta książki. Mnóstwo ludzi uprawia lekturę w czytnikach elektronicznych, jednak wynalazek Gutenberga chyba ostoi się wszystkim burzom, co widać wyraźnie w frekwencji, nieodmiennie obfitej. Wprawdzie kilka lat temu dokonano przewrotu i warszawskie targi nie stanowią już kontynuacji Międzynarodowych Targów Książki, które miały tradycję ciągnącą się daleko wstecz, w „ponure czasy komuny” czyli PRL. Odbywały się początkowo w Alejach Ujazdowskich, potem na Placu Defilad w charakterze kiermaszu z licznymi stoiskami i sprzedażą książek, po czym zmieniły charakter i zamknęły się w eleganckich, marmurowych wnętrzach Pałacu Kultury i Nauki, gdzie było uroczyście, odświętnie, zarazem kameralnie. Kilka razy podpisywałam tam książki i doskonale pamiętam jedyną w swoim rodzaju atmosferę..

Na Stadionie Narodowym podpisywałam po raz pierwszy pięć lat temu, było mimo wszystko bardziej kameralnie. Dzisiejsze Targi przerażają ilością, wydawnictw jest 800, dwa razy tyle co na początku tej lokalizacji. Udało mi się dość szybko znaleźć recepcję, skąd skierowano mnie do innej lady, gdzie dostałam akredytację w postaci plakietki „autor”, ale bardzo długo poszukiwałam stoiska Związku Literatów Polskich, choć znałam jego numer 24 BK. Gdy byłam już bliska kresu drogi, zatrzymano mnie, bo akurat przybyć mieli prezydenci Polski oraz Niemiec. Zastanawia ogromna ilość wycieczek kilkuletnich dzieci, które przecież rzadko po książki  sięgają. W tłoku targowych terenów biegają i wrzeszczą. Znoszę to z trudem wielkim, ale na pewno lepszy wrzask niż tzw. muzyczka, która towarzyszy natrętnie w supermarketach.

Uważam się za człowieka starej daty i nie widzę powodu, żeby akceptować wszystkie zjawiska tzw. nowoczesności. Od lat posługuję się komputerem, który traktuję jak maszynę do pisania połączoną z dalekopisem. Nie lubię Internetu z powodu jego żenującego poziomu, który obraża moją inteligencję. Któryś z  wybitnych ekonomistów, może Stiglitz stwierdził kilkanaście lat temu,, że nadmiar jest gorszy od niedoboru. Widać to na każdym kroku, chociażby na Targach Książki, gdzie trzeba wiele samozaparcia, żeby się na ogromnym terenie odnaleźć. Bardzo to dziwne,, ale w tych nieprzebranych tłumach spotkałam znakomitego pisarza Mariusza Szczygła, także poszukującego swojego stoiska i zdążyliśmy wymienić kilka zdań.

Dzikim trafem znalazłam stoisko mojego wydawcy – Studio Emka mieści się bardzo blisko naszego ZLP, co odkryłam przypadkiem. Dzięki temu poruszałam się już na określonym terytorium. Podpisałam zaledwie kilka książek, większość zwiedzających prosiła o autograf, jeszcze inni koniecznie chcieli się fotografować razem, czego nie znoszę! Odkąd aparaty telefonicznie służą jako fotograficzne, ludzie dostali jakiejś manii. Nie mogę tego zrozumieć,  czy muszę rozumieć wszystko?

Interesujące było spotkanie z malarzem Markiem Kotarbą, który zaproponował mi pozowanie do portretu w jego cyklu „Inteligencjo, wróć! Portrety ludzi kultury i sztuki”, co przyjęłam z entuzjazmem.. Podobają mi się portrety artysty, wśród nich Olga Tokarczuk, Józef Hen i inni. Folder pana Kotarby zaczyna się od słów: Inteligencja to grupa, która odegrała znaczącą rolę w przemianach ostatnich dziesięcioleci. Dziś mówi się, że odchodzi w przeszłość. Ma to swoje konsekwencje: niski poziom debaty publicznej, wulgaryzacja języka, brak woli porozumienia w imię wspólnych wartości. Dlatego nasz projekt jest w swoim zamyśle zaproszeniem do debaty na temat społecznego potencjału tej grupy oraz współczesnej roli inteligenckiego etosu. Wdzięczna jestem panu Markowi za tak zaszczytną propozycję, czuję się wyróżniona, jako współtwórczyni powojennej kultury polskiej, co dzisiaj bywa traktowane dziwacznie, że określę rzecz delikatnie.

Książka zaspokaja potrzeby nie tylko ducha i umysłu. Dla mnie książka jest czymś więcej niż przedmiotem, jest KIMS bliskim i niezbędnym. Lubię czytać książki, które są moją własnością, przywiązuję się do nich, obcowanie z nimi jest jedną z najważniejszych spraw w życiu. Kilka lat temu odświeżałam mieszkanie, musiałam w tym celu część książek zdjąć z półek i przenieść w pudłach na korytarz. Nie zapomnę, jak smutne i bez wyrazu stało się moje mieszkanie! Książki zdobią wnętrze niczym kwiaty.

Wyszłam w sobotnie południe po drobne zakupy. Na niewielkiej przestrzeni – w zaprzyjaźnionym sklepie spożywczym, a potem na chodniku mojej ulicy spotkałam młodych mężczyzn, którzy okrutnie bluzgali. W normalnej rozmowie używali wulgarnych słów, które najwidoczniej należą do ich codziennego słownictwa, posługują się nimi z wyraźnym upodobaniem. Czego to dowodzi? Wydaje się, że odejście od książki jest jednym z ważnych objawów cywilizacyjnego regresu.  Tak zwana kultura jest niemodna, że tak powiem. Młodzi i trochę mniej młodzi podniecają się meczami piłki nożnej, potem piją piwo i pędzą życie towarzyskie na poziomie rozmów, które właśnie słyszałam. Gdy zwróciłam kiedyś uwagę w autobusie: czy musi pan używać tych „przerywników”? Usłyszałam: muszę, a pani nie musi słuchać.

Na Targach Książki, gdzie spędziłam kilka godzin w wielkim tłumie, nie usłyszałam brzydkiego słowa. Najwidoczniej czytelnik książki to odmienny gatunek człowieka, co widać na jego twarzy.

Joanna Rawik

Jako piosenkarka debiutowała w połowie lat 50. XX wieku we wrocławskim kabarecie Kaczka. Ukończyła Studium Teatralne w Kielcach, następnie występowała w Teatrze Ziemi Łódzkiej i Teatrze Objazdowym w Lublinie (1956-1958), śpiewała z zespołem jazzu tradycyjnego Siedem Czarcich Łap (I miejsce na konkursie muzycznym w Lublinie), współpracowała z krakowskim klubem Pod Jaszczurami i kabaretem Kundel.
Pseudonim Joanna Rawik przyjęła pod wpływem lektury Łuku triumfalnego Ericha Marii Remarque’a. Zdobyła znaczną popularność pod koniec lat 60. XX wieku, śpiewając niskim, charakterystycznym głosem. Współpracowała z wieloma zespołami (m.in. z grupą wokalno-instrumentalną Dzikusy), koncertowała w kraju i za granicą (m.in.: Czechosłowacja, Finlandia, Francja, Węgry, Jugosławia), nagrywała płyty i audycje radiowe, występowała w programie Podwieczorek przy mikrofonie, w filmach i serialach telewizyjnych Strachy i Żelazna obroża. Występowała na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze[1]. Wykładowca historii piosenki francuskiej w Szkole Wyższej im. Pawła Włodkowica w Płocku.
Życie prywatne
Pierwszym mężem Joanny Rawik był aktor Stanisław Gronkowski, drugim Marek Petrusewicz, pierwszy polski rekordzista świata w pływaniu. Jej partnerem życiowym był znany aktor Ignacy Gogolewski, drugim Marek Petrusewicz pierwszy polski rekordzista świata w pływaniu.