Reymont w Londynie – spirytystyczne przygody pisarza

Foto: Władysław Reymont, 1900, fot. Wikimedia.

Cuchnący zgnilizną, okopcony mgłami, brzydki i smutny – taki był Londyn według Władysława Reymonta, który – nim stworzył swoje najdonioślejsze dzieła i został trzecim polskim noblistą – pracował jako medium i odbywał tajemnicze podróże po Europie.

Był lipiec 1894 roku, kilkanaście dni wcześniej zakończono budowę wiktoriańskiego Tower Bridge, jednej z londyńskich ikon architektonicznych. Do stolicy Anglii dotarł pociąg z Dover, którym Reymont jechał razem z doktorem Józefem Drzewieckim, lekarzem-homeopatą i świeżo upieczonym członkiem Towarzystwa Teozoficznego. To właśnie kolejny kongres tego parającego się mistyką stowarzyszenia był celem ich podróży. Jak dwudziestosiedmioletni Reymont trafił na londyński zjazd i jak to się stało, że sam pracował jako medium?

Fotot: Tower Bridge, Londyn, 1894, fot. Wikimedia Commons

Wyjazd w lipcu 1894 roku najpewniej nie był pierwszą spirytystyczną wycieczką Reymonta. Teozofia i okultyzm stały się mu bliskie już kilka lat wcześniej, kiedy na peronie stacji kolejowej pod Skierniewicami, na której pracował, spotkał człowieka o nazwisku Puszow, nauczyciela a zarazem – jak czytamy w listach Reymonta do swojego brata, Franciszka – „spirytystę zawołanego”. Puszow dostrzegł podobno w Reymoncie niezwykłe zdolności mediumiczne i zaprosił go do swojego ezoterycznego świata. Czy był to rodzaj manipulacji rodem z sekty? Trudno powiedzieć, wiadomo na pewno, że dzięki przypadkowemu natknięciu się na nauczyciela Puszowa Reymont zyskał akces do świata niedostępnego dla większości „zwykłych” ludzi. W liście do Franciszka opisuje pierwsze spotkanie z „kółkiem spirytualistów”:

Wchodzę, salon obszerny, osób ze trzydzieści kilka, wszyscy z jakimiś dziwnie nastrojonymi twarzami mnie przyjmują, powstając z miejsc. Pan P. zbliża się do mnie i schylając głowę szepcze >>bądź pozdrowiony<<. Jestem zdumiony i mówię kilka słów usprawiedliwienia do pana P., ten usuwa się w głąb salonu i całe zgromadzone towarzystwo przechodzi przede mną, chyląc głowy i szepcząc >>bądź pozdrowiony<<.

Spotkanie zdumionego Reymonta w jednym z częstochowskich domów z kręgiem spirytystów z Paryża, Berlina czy Bolonii zrobiła na nim ogromne wrażenie. W ramach mistycznej schadzki pisarz usłyszał, że „jest wybrany do głoszenia i zwyciężenia duchem — materii”. Zaangażowanie się w pracę jako medium było dla Reymonta możliwością nauki (tej, której – jak pisał – był tak bardzo głodny) i zapewnienia sobie bytu materialnego, jako że towarzystwo spirytystów obiecało mu całodzienne utrzymanie. Co ciekawe, wczytując się w listy Reymonta, można w jego zaangażowaniu w te praktyki dostrzec nie tyle głębokie i autentyczne zainteresowanie, ile szansę na poprawę własnego losu i wyrwanie się z biedy. Reymont nie był jednak pewien decyzji, jaką zamierzał podjąć. Pisał do brata:

Franku, nie jestem pod wpływem halucynacji, jestem przy zdrowych zmysłach, najdokładniej zdaję sobie sprawę ze wszystkiego — a jednak gdy pomyślę o tym, co mnie spotkało, w kierunku, w jakim życie moje popłynie, boję się o siebie, boję się wprost zwariować.

Po pewnym czasie dostrzegł jednak, jak pisał, „naiwność tej niby nauki i jej wyznawców”. Dlatego też odmówił Puszowowi kolejnej dużej wyprawy – tym razem przyszły noblista miał zarobkować jako medium w Stanach Zjednoczonych, szerząc doktryny spirytystyczne wśród Polonii. Najprawdopodobniej jednak rzeczywiście w latach 1888–1890 uczestniczył w seansach nie tylko we Wrocławiu i Wiedniu, ale i w Londynie – na próżno jednak szukać informacji o wcześniejszych wyprawach Reymonta. Zupełnie inaczej jest z podróżą z roku 1894 – listy do brata, relacje prozatorskie i londyńskie wątki w jego fabułach tworzą względnie spójny i szczegółowy obraz pobytu Reymonta w stolicy Anglii.

Wegetariański hotel

Władysław Reymont, 1905,
fot. Władysław Zahorski / Polona.pl

Józef Drzewiecki, który zasponsorował Reymontowi wyprawę, był nie tylko lekarzem medycyny alternatywnej i teozofem, ale także jednym ze słynniejszych polskich jaroszy – autorem takich publikacji (dodajmy, że pionierskich dla polskiego świadomego wegetarianizmu), jak „Jarstwo podstawą nowego życia w zdrowiu, piękności i szczęściu”, której jeden z rozdziałów nosi tytuł „Mięso to trucizna”. Nic dziwnego więc, że zorganizował nocleg w jednym z wegetariańskim hoteli, przy Buckingham Street 28, nad czym ubolewał zresztą obecny wówczas w Londynie przyszły prezydent Stanisław Wojciechowski („Nie mogliśmy go poczęstować mięsem, którego tak bardzo pragnął, ponieważ jego towarzysz prowadził go tylko do jarskich jadłodajni”, pisał w pamiętniku).

Zanim jednak dojechali do Londynu, zatrzymali się w Berlinie (a cała trasa objęła także m.in. Kolonię czy Brukselę), gdzie spędzili dwie doby. „48 godzin berlińskiego życia wystarczy, aby się zmęczyć śmiertelnie miastem i znudzić”, pisał Reymont, zapewne zawiedziony powolnym lipcowym Berlinem. Jednym z nielicznych wydarzeń, w jakich uczestniczył, było widowisko ludzkiego zoo, jedna z rasistowskich praktyk kolonialnych – w Pasażu Panopticum ku uciesze bogatych mieszczan „występowali” Dahomejczycy (ludzie pochodzący z Dahomeju, nieistniejącego państwa afrykańskiego, które znajdowało się na obszarze dzisiejszego Beninu).

Jeszcze nie dojechawszy do Londynu, Reymont dokonywał wnikliwej obserwacji widocznego za oknem pejzażu. W sentymentalnym tonie wypowiadał się o architekturze obrzeży miasta („ani śladu nigdzie wsi podobnej choćby do naszej, wszędzie cegła”), a nawet dokonywał krytyki tamtejszej gospodarki przestrzennej, pomstując na liczne reklamy i ogłoszenia („Tu zdają się po to tylko ludzie stawiać domy, parkany, wieże, aby móc je oblepiać płachtami papieru”). Choć nietrudno wyobrazić sobie, że ówczesny landszaft brytyjski był dalece mniej zanieczyszczony od współczesnych stolic…

Zgniłe miasto

Władysław Reymont, portret potrójny, 1905, fot. Polona.pl

Londyn zdecydowanie przytłoczył Reymonta. „Rojowisko ludzkie, […] wpada się literalnie w odmęt ludzi i domów”, pisał we wspomnieniach. Jego relacja jest opisem dosyć osobliwym – to wnikliwe, subiektywne i pełne sceptycyzmu obserwacje pozbawione podróżniczego zachwytu, spisane językiem sugestywnym i wrażeniowym. Zapiski Reymonta z tamtego okresu przywodzą na myśl podróż innego słynnego literata – późniejszą o równo dwie dekady wyprawę Witkacego towarzyszącego Bronisławowi Malinowskiemu. I tutaj daleki wojaż nie zdołał ukoić skołatanych nerwów. Wydaje się, że Londyn jeszcze dodatkowo podbił i tak wystarczająco neurotyczne nastroje pisarza. 14 lipca, czyli w drugim dniu kongresu Towarzystwa Teozoficznego, Reymont pisał:

Mają mnie za talent, a ja sam, Boże, ty widzisz moją nędzę, wiesz, czym jestem, a ja nie wierzę po prostu w siebie. Czasami jakiś strach mnie ogarnia, że nic, ale to nic nie potrafię zrobić, widzę i czuję własną nieudolność, bo znam swoje nieuctwo.

Tego rodzaju wyznań melancholijnych czy nawet depresyjnych jest w zapiskach i listach Reymonta wiele. Trudno zresztą byłoby odnaleźć spokój w mieście, które odczuwa się jako zbyt dynamiczne, za głośne, frenetyczne i wyczerpujące. „Londyn jest brzydki i smutny, ale nie jest pospolity”, konstatował Reymont, który poddawał się intuicyjnej włóczędze przytłoczony nadmiarem wrażeń. Błądził i obserwował, nie znając języka, a ze swoich obserwacji budował potem mocno ponury portret miasta („Ludzie snują się jak cienie […]. Zapach zgniłych ryb i gnijącego drzewa drażni”). Pierwszy list do brata zaczyna natomiast tak: „Cóż Ci pisać o tym kolosie potwornym? Jest to taki ogrom, jakiego sobie nikt nie jest w stanie wyimaginować”. Próbował zorganizować sobie czas tak, by łączyć intensywne poznawanie przepastnego miasta z pracą literacką. W korespondencji z przyjacielem Ignacym Noiretem zawarł swój londyński plan dnia: „Ja tak sobie czas rozłożyłem, że śpię 8 godzin, 12 jeżdżę, chodzę i oglądam, a 4 piszę wrażenia”. Oddawał się miastu w całości. Miastu, które w pismach Reymonta jawi się jako bezwzględne, ponure, pędzące na oślep. Obserwował nie tylko architekturę, ale i ludzi, kulinaria i pogodę („wprost obrzydliwa, miasto z powodu mgieł i wilgoci jest tak czarne, że wygląda na okopcone umyślnie”). Londyn w jego opowieści to urbanistyczny potwór, w którym nie da się czuć dobrze. O kuchni angielskiej pisał, że skoro ją zniósł – zniesie już wszystko:

Jada ten naród absolutnie bez soli i rzeczy tak mdłe i różne od naszych, że musi się chorować, nim zdoła się przyzwyczaić. Tutejsza kuchnia przez swoją zupełną odrębność źle robi na moje skołatane organy trawienia.

Loża teozoficzna

Zjazd Towarzystwa Teozoficznego latem 1894 roku odbył się w założonej siedem lat wcześniej loży (w Blavatsky Lodge, której współtwórczynią była Helena Bławatska, jedna z najistotniejszych postaci światowego okultyzmu, twórczyni podwalin teozofii i współzałożycielka Towarzystwa Teozoficznego). Loża znajdowała się w otoczonym ogrodem piętrowym domu przy Avenue Road, nad wejściem widniał złoty napis „The Theosophical Society”. Salę, w której odbywał się zjazd, Reymont określił jako urządzoną „w guście jakiejś świątyni indyjskiej”. Goście zjazdu zasiadali w fotelach z trzciny ustawionych na grubej macie, nad wszystkimi górowało zwierciadło i portret Bławatskiej. Zjazd był okazją do spotkania wtajemniczonych w teozofię przedstawicieli różnych krajów, a z obserwacji Reymonta wynikało, że połowę gości stanowiły kobiety. Pisarz i praktykujący spirytysta skupiał się w swoich zapiskach zdecydowanie bardziej na anturażu całego wydarzenia, niż na treści poszczególnych wystąpień – z pewnością po prostu nie wolno mu było ich referować (Reymont nie ukrywa zresztą, że doktor Drzewiecki nie dał mu upoważnienia do przytoczenia jego przemówienia). Nie omieszkał jednak w szczegółach opisać swojego spotkania z Annie Besant, następczynią nieżyjącej od trzech lat Bławatskiej na stanowisku prezeski Towarzystwa Teozoficznego:

Bardzo dziwna kobieta. […] Włosy ogromne i zupełnie siwe, twarz nie blada, ale zupełnie biała, bez kropli krwi, nieprzecięta ani jedną żyłką. […] Nie patrzy się na nikogo, kiedy mówi i pochyla głowę naprzód, co dodaje cechę jakiejś nieśmiałości. […] Opowiadała nam o Bławatskiej, o Indiach, o wstecznictwie panującej w Europie doktryny materjalistycznej i zaciekłości patentowanych uczonych, odrzucających wszystko, czego nie znają i nie rozumią.

Powieść klasy B

Władysław Reymont, „Der Wampir”, 1914, fot. Polona.pl

Londyn tak przytłoczyć musiał Reymonta, że ten o właściwym celu podróży przez Europę nie napisał wiele więcej. Z pewnością była to też kwestia tajemniczej aury tych spotkań i „embarga informacyjnego”. Swoje spirytystyczne doświadczenie ubrał jednak w szaty fabularne i zawarł w wydanej w 1911 roku powieści grozy „Wampir”, która wcześniej ukazywała się w odcinkach pod roboczym tytułem „We mgłach” (oczywiście tych londyńskich). „Wampir” to historia Zenona, polskiego imigranta, który przyjeżdża do stolicy Anglii i poznaje tam fascynatów spirytyzmu. Ci, którzy znają Reymonta przede wszystkim jako autora „Ziemi obiecanej” i „Chłopów”, mogliby zdziwić się, że spod jego pióra wyszła tak – nomen omen – potworna stylistycznie rzecz (choć będąca bardzo ciekawym dokumentem polskiej literatury). Na marginesie warto dodać, że innym mało znanym dziełem Reymonta jest „Bunt”, jego ostatnia powieść. Krytykujący totalitarną ideologię tekst o rewolucji zwierząt – wyprzedziwszy o dwie dekady „Folwark zwierzęcy” – uznawany jest niekiedy za pierwowzór słynnej Orwellowskiej powieści.

„Wampir”, choć przypomina raczej scenariusz kiepskiego horroru, dobrze oddaje mistyczną atmosferę spowitego mgłami miasta pełnego dziwnych zdarzeń, roi się w nim także od włożonych w usta postaci przemyśleń dotyczących bytu ludzkiego i doświadczenia transcendencji:

Wszystko jest straszną zagadką. Dookoła nas leży mrok, w którym czyha lęk i śmierć wieczna! Są słowa zabijające, są imiona, od których dźwięku rozpadają się światy, są życzenia, które się stają bez naszej woli, są takie myśli, od których gwiazd ruch zależy!

W ramach podróży na zjazd Towarzystwa Teozoficznego Reymont spędził w Londynie dziesięć dni, a 25 lipca był już w Paryżu. Ostatecznie Londyn Reymonta wyczerpał. Swoje notatki z tego etapu wyjazdu zakończył, pisząc o zmęczeniu „miastem-piekłem, jakim jest Londyn”. Przesycenie bodźcami sprawiło, że nie pisał w Anglii tyle, ile by chciał. Nie był w stanie. Wypatrywał odpoczynku na spokojnej polskiej wsi.

Źródła: W. Reymont, „Lato 1894 za granicą”, Wrocław 1948; M. Warneńska, „Medium piszące”, Łódź 1970; B. Kocówna, „Władysław Reymont”, Warszawa 1973; B. Kocówna, „Reymont. Opowieść biograficzna”; M. Kochanowski, „Miasto jako teatr. Obraz Londynu we wczesnych zapiskach podróżnych Władysława Stanisława Reymonta”; „Listy Władysława Stanisława Reymonta do brata”, Pamiętnik Literacki 60 (1969); tradycjaezoteryczna.ug.edu.pl.

Absolwentka teatrologii UJ. W Culture.pl redaguje dział Teatr i Taniec. Uczestniczka projektów dramaturgicznych i performatywnych w Polsce i za granicą. Jest autorką kilku tekstów dla teatru.

czytaj więcej:

Reymont spirytyzm

"Portret Władysława Reymonta" autorstwa Jacka Malczewskiego, 1905, olej na płótnie, rep. FoKa / Forum. Reprodukcja dyplomu honorowego Nagrody Nobla dla Władysława Reymonta, fot. rep. FoKa / Forum

„Portret Władysława Reymonta” autorstwa Jacka Malczewskiego, 1905, olej na płótnie, rep. FoKa / Forum. Reprodukcja dyplomu honorowego Nagrody Nobla dla Władysława Reymonta, fot. rep. FoKa / Forum