Wiersz trójcę lubi…

– Media podają, że nasz Klub Literacki w Zamku w latach 1970-2005 był amatorski. Tymczasem już w pierwszych spotkaniach brali udział: Stanisław Barańczak, Edward Balcerzan, Jerzy Harasymowicz, Anna Kamieńska, Ryszard Krynicki, Jerzy Satanowski. Ot, amatorzy… – mówi Jerzy Grupiński*, poznański poeta i krytyk literacki.

.
Jerzy Grupiński i Andrzej Babiński w sali kominkowej CK Zamek, fot. archiwum J. Grupińskiego

Właśnie w tym roku, w lipcu, obchodzi Pan 80. urodziny. Również Andrzej Babiński i Witek Różański świętowaliby podobną uroczystość… Trzech poetów, trzy indywidualności w jednym miejscu. Nie było Wam „ciasno” w Poznaniu?

Nie chce mi się wierzyć w tę „okrągłą” rocznicę, wydaje się, że jeszcze niedawno byłem tzw. młodym poetą. Niegodny, nieśmiało zajmowałem na zebraniach Związku Literatów Polskich krzesło między Romanem Brandstaetterem a Leszkiem Prorokiem. Kiedyś Stanisław Barańczak przyprowadził na spotkanie dziewczynkę – swoją siostrę Małgorzatę… Bardzo brakuje Andrzeja Babińskiego i Witka Różańskiego. To dwaj poeci, którzy wykreślali swoistą przestrzeń, w której się poruszaliśmy – jako koledzy i jako pisarze. Dwie indywidualności, skrajnie odmienne, różne temperamenty i typy wyobraźni. I ja między nimi, przebrany za urzędnika z Pałacu Kultury, w marynarce, krawacie… Tak, może byliśmy postrzegani jako swoisty „komplet”? Nie, nie było nam „ciasno”, bo każdy z nas miał swój świat i „swoje” słowa. Także i w sensie terytorialnym nie konkurowaliśmy. Witek hołubił swój Górczyn, Andrzej przebiegał Poznań według swojej marszruty, ja w Zamku, w latach 1970-2005, organizowałem imprezy i prowadziłem wydawnictwa literackie. Oni nie odeszli, ale ciągle są z nami. W wierszach i w pamięci. Chodzą między liniami.

Jak wspomina Pan starszego o pół roku Babińskiego?

Różnie. Na przykład: miałem właśnie wejść do Sali Kominkowej Zamku, by poprowadzić imprezę, gdy szarpnął mnie za łokieć Jerzy Szatkowski, mówiąc: „Ten tu – zaraz – chce z tobą mówić!”. Powiedziałem, że nie teraz… gdy nagle podszedł osobnik palący końcówkę śmierdzącego sporta i szybkim, niedbałym bełkotem oświadczył: „Ja mam perły, tylko perły. Nie chodzi o twórczość, bo ta jest wysoka i nie podlega ocenom, i żadnym omówieniom. Chodzi o forsę…”. Byłem wściekły i zdezorientowany, bo Babiński powtarzał, że potrzebuje… honorarium… Odtąd poeta stał się enfant terrible naszych zamkowych spotkań. Przeganiał autorów, by czytać swoje wiersze. Bywało, że obrażał publiczność, wystawiał cenzurki młodym i starszym pisarzom. Wreszcie podczas jednego z wieczorów, ogarnięty pragnieniem, podszedł do autorskiego stolika, wypił wodę z wazonu, zabrał różę i wyszedł. Byłem rozdarty, bo z jednej strony – „działo się” i publika waliła drzwiami i oknami, a z drugiej… Babiński po swojemu niszczył autorów. Ale było i bliżej… Przychodził do mnie na Dolinę, późno, czasem w nocy, graliśmy w szachy. Andrzej odgrywał swe wiersze, tańczył. Każde czytanie to był niezapomniany monodram.

Półświęty z Ostrobramskiej miał odmienny temperament i wrażliwość.

Wincenty Różański był zupełnie inny, stanowił jakby przeciwieństwo Andrzeja Babińskiego. Spokojny, wyciszony. Nosił w sobie jakąś niedostępną mi przestrzeń, tajemnicę, z którą chciało się być… Długo nie docierały do mnie wiersze Witka. Łatwiej – jego niezwykła osobowość. Pisał tak, jak oddychał. Przy Drodze Dębińskiej kopaliśmy piłkę. Byliśmy na nartach w Osowej Górze. Witek nie zabrał swego sprzętu, więc zjeżdżaliśmy „na jednej nodze”. Wyprawa z fatalnym finałem, bo poeta zgubił swą torbę… Szukaliśmy, zrobiło się ciemno. Szkoda, bo jak mówił, w torbie były poematy. Niezwykły krąg ludzi otaczał Witka: tramwajarze z górczyńskiej pętli, sprzedawcy, zbieracze makulatury i złomu. Nie brakło i wielbicielek. „Muszę się żenić” – usłyszałem któregoś dnia… „Taka młoda i nerwowa, rzuca kryształami”. Witek chętnie wracał do dni ze Stachurą – jak to u Potęgowej, zmęczeni po sianokosach siadali i ciotka Steda stawiała na stół garnek smalcu ze skwarkami, świeży chleb, mówiąc: „Żryjta, chłopaki, żryjta, niech wam pójdzie na zdrowie”. Niezapomniany pogrzeb Witkowy na Miłostowie. Wielki mróz, śnieg. I nad tym wszystkim ta wysoka, gorąca aria z opery Carmen, tak poeta sobie wymarzył. I te wiersze…

Obok metryki łączyło Was coś wyjątkowego?

Łączyło, ale także różniło – Słowo. Żaden z nas głośno tego nie powiedział, nie napisał. Ale to ono prowadziło nas, dokonywało życiowych wyborów. Andrzej Babiński – „Motyl na wieży Babel”, jak w tytule Twej książki; Witek Różański – „Syn bogini” i moje alter ego – bohater mojego tomiku – św. Poety. Nasza trójka z tego samego rocznika 1938, z obrazami końca II wojny w snach, w podświadomości… Wyjąca w noc okupacyjną suka z białostockiej wsi wciąż odzywa się w wierszach Andrzeja Babińskiego. To pozostało, trwa…

Czy Poznań lubi, pamięta swych poetów?

Na pewno nie bardzo pamięta… Dlaczego? Media podają, że nasz Klub Literacki w Zamku w latach 1970-2005 był amatorski. Tymczasem już w pierwszych spotkaniach brali udział: Stanisław Barańczak, Edward Balcerzan, Jerzy Harasymowicz, Anna Kamieńska, Ryszard Krynicki, Jerzy Satanowski. Ot, amatorzy… Od roku 2005 w „Dąbrówce” dalej ciągniemy wysoko. Wydajemy też jedyne od lat pismo literackie w Poznaniu, kwartalnik „Protokół Kulturalny”.

Czego, poza zdrowiem i polotem, życzyć poecie, który wydał szesnaście książek?

Żeby Słowa nie ustawały, mnożyły się, zaskakiwały, zadziwiały – żebym za nimi nie nadążał. Słowem – cytując Tadeusza Wyrwę-Krzyżańskiego – „wciąż się przejęzyczając”.

rozmawiał Andrzej Sikorski

*Jerzy Grupiński – poeta i krytyk literacki, urodzony we Wronkach, związany z Poznaniem od lat studenckich, ukończył filologię polską na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza, zadebiutował w 1963 r. w „Głosie Wielkopolskim” wierszem „Żałuj”. Od 1970 r. prowadził w CK Zamek Klub Literacki, który promował młodych twórców, inicjator ogólnopolskich konkursów wierszy O Laur Klemensa Janickiego.

© Wydawnictwo Miejskie Posnania 2018

Andrzej Sikorski – wywiad z Jerzym Grupińskim