W GAZECIE WYBORCZEJ – red. Andrzej Niziołek: Różański Witek

Poznan.Wyborcza.pl

Różański Witek

Andrzej Niziołek

Dwa dni po Nowym Roku – była sobota – Witek Różański, poeta i jego żona Małgorzata jedli kolację. Witek często jej nie jadał, ale tego dnia chciał. Zakrztusił się kawałkiem kiełbasy. Jego śmierć zaskoczyła wszystkich. Była przypadkowa i niepotrzebna, ale była zarazem taka, jak życie Witka – zwyczajna, a jednocześnie niezwyczajna. Jego obecność była potrzebna, tym większy więc jest jego brak. „Moje ciekawe i nieciekawe życie, które posiada każdy przeciętny człowiek, który nie potrafi tego uwydatnić” – powiedział kiedyś. „Norwid napisał: »Ja to uwydatnię «”. Witek Różański je uwydatnił.

Dlaczego ja? Cóż ja.? Są inni, wielu, którzy znacznie lepiej i dłużej znali Witka. To oni powinni o nim napisać. A inna sprawa – czy Witka trzeba przypominać? Umarł nagle 3 stycznia zeszłego roku i ci, którzy go znali, pamiętają go ciągle, a ci, którzy nie chcieli go zauważyć przedtem – nie zauważą i teraz. Wiersze same się obronią, więc kolejne osoby, które na nie trafią a będą chciały dowiedzieć się o nim, i tak go znajdą. Dlaczego więc pisać?

Zostałem poproszony. I pomyślałem, że pamięć obowiązuje a przyjaźń nie umiera wraz z przyjacielem. Witkowi ode mnie, od każdego, który uważa się za jego przyjaciela, należy się coś. Co innego mogę mu dać?

Żadnej biografii Witka w tym tekście nie będzie. Potrzebujący jej niech pomyszkują w internecie, np. na stronach www.stachuriada.pl/rozanski czy www.silvarerum.eu/rozanski. Niech zajrzą do książek, także tej rozmów z Witkiem, które przeprowadzili Piotr Kępiński i Andrzej Sikorski „Któż to opisze, któż to uciszy”. O biografii Różańskiego powiem tu tylko w skrócie: był to poeta w każdym calu, nikim innym być nie mógł i nie potrafił. Oficjalnie miał na imię Wincenty, ale dla wszystkich był po prostu Witkiem. Urodził się w 1938 roku w Mosinie, mieszkał w Poznaniu, całe życie outsider. Był przyjacielem Edwarda Stachury (dziś też już zapominanego) i jest jednym z bohaterów paru jego utworów, m.in. powieści „Cała jaskrawość”. Wydał chyba ponad dwadzieścia tomów wierszy.

Mnie interesuje Witek jakim był, trochę kim w istocie był – a nie co zrobił, co zdobył, co napisał, co dostał. Piszę jego subiektywny obraz, fragmentaryczny, ale prawdziwy.

Legenda. Najpierw była ona. Lata 80., po stanie wojennym. Ogromną popularność, wzmacnianą bardzo przez tamte media, zdobywa wśród młodzieży twórczość Edwarda Stachury, który wszystko oddał poezji i który zmarł samobójczą śmiercią w 1977 roku. Część tej legendy spada na Witka, w latach 60. najbliższego przyjaciela Steda. I tak, na studiach, zacząłem czytać Różańskiego.

A potem zaczęła się wolna Polska i świat bez cenzury – wysyp nielegalnych dotąd książek. Popularność Stachury już opadała, ale dla czytelników jego legenda, która opromieniała także Różańskiego, pozostawała. Byłem świeżo opierzonym dziennikarzem poznańskiej „Wyborczej” – miałem medium i pamiętałem. Pomyślałem, by napisać o Witku. Wydawał mi się zapomniany w tej nowej rzeczywistości. Innych porwało przyspieszające wtedy życie. Zaprowadził mnie do niego Andrzej Sikorski, jego najwierniejszy przyjaciel.

Zobaczyłem wtedy Witka w jego życiu. Mieszkał ze starą matką przy Ostrobramskiej, w zapuszczonym mieszkaniu, wśród mebli w rozsypce, w zaduchu i bezładzie. Dowiedziałem się o jego chorobie, o schizofrenii, nie prowadzącej u niego na szczęście do autodestukcji, choć całe życie sączącej w niego strach. Ale on w tym wszystkim, nieogolony i zaniedbany, o zniszczonej twarzy, naprawdę fascynował. Był inny. Nie było w nim cienia fałszu, maski, udanej mądrości. Mówił najprostszym językiem, bywał wulgarny, ale był przenikliwy i otwarty. Choć wygadywał także głupstwa i mylił się w ocenach, miewał fobie, do których rozsądek nie przemawiał. W jednym zdaniu poezja mogła mieszać się u niego ze sprzedawcą ryb z kiosku na górczyńskiej pętli. W drugim od zepsutej maszyny do pisania przechodził do mówienia o tym, czym jest miłość.

Napisałem o nim duży tekst. Kupił gazetę i przeraził się. „Obgryźliście mnie do kości” – powiedział Andrzejowi Sikorskiemu, jakby on też był tego winien. A potem wyciął stronę z gazety i powiesił nad swoim łóżkiem. Miała go bronić przed ludźmi. Co mogą mu teraz zrobić, skoro już był tam cały, nagi?

Przestałem być dla niego obcy. Dla mnie legenda przestała być ważna. Witek był obok niej, poza nią, ponad nią.

Dzwonił i męczył, męczydusza. „Przyjdź, przyjdź, kiedy przyjdziesz?” Nie tylko do mnie. Ciągle telefonował do któregoś z przyjaciół ze swoimi obawami, lękami, głodny słów wsparcia i zrozumienia, nigdy nie mając ich dosyć. Nie zawsze można było pójść, ale Witka się nie lekceważyło. Czasem odmawiało, ale nie zbywało.

Przyjaciele poeci starali się o to, by wychodziły jego nowe tomiki wierszy, organizowali mu spotkania autorskie i poświęcone mu sesje literackie. Kiedy skończył 60 lat. fetowała go jego rodzinna Mosina. Wielokrotnie potem wracałem w gazecie tekstami o Różańskim. Przeważnie były przyczynkami do niego, relacjami z wydarzeń, czasem poważniejszymi rozmowami, ale Witkowi było się wiernym. Był świetnym poetą. Pamiętam, jak bodajże w 1997 roku Wydawnictwo a5 Krystyny i Ryszarda Krynickich obchodziło w Teatrze Ósmego Dnia swoje 8 urodziny. Zjechali świetni poeci, m.in. Marcin Świetlicki, Marcin Baran, Piotr Sommer, Julian Kornhauser. Był i Różański. Zjawił się jak zwykle w starej marynarce, byle jakich spodniach, z białą reklamówką w ręce. Z tej reklamówki wyjął plik tomików. Szybko przeczytał kilkanaście wierszy, włożył je ponownie do torby i umknął ze sceny. Nie czuł się dobrze w sytuacji fety.

Chyłkiem wyszedł wtedy za nim Świetlicki, wyraźnie Witkiem zainteresowany. Złapał Różańskiego na schodach. „Powiedziałem mu, że dostałem wysoki rachunek za mieszkanie” – opowiadał Witek. „A on?” „Że też taki dostał”.

Z matką był związany niemal organicznie. Opiekowała się nim latami, chroniła go, oporządzała, wybijała mu z głowy kobiety. „Witek, ty nie możesz się ożenić” – mówiła. Przyznawał jej rację, ale kochał się dalej. Jak można żyć bez miłości?

Poznałem mamę Witka w momencie, gdy ich role się odwracały. Siwowłosa i drobna, stawała się bezradna. Traciła pamięć. Choroba Alzhaimera pustoszyła ją. Teraz to on nią się opiekował, oporządzał, mówił, co ma robić. Aż już nie dawał rady. Rodzeństwo oddało mamę do domu opieki. Chodził do niej codziennie. Zmarła po paru tygodniach.

Rozmawiałem kiedyś z przyjaciółką Witka, która studiowała z nim na jednym roku polonistyki. Jako dziewczyna była nim zauroczona. Młody, przystojny, ciekawy i poeta, przyciągał uwagę kobiet. Żadna za niego nie wyszła, bo Witek był jak dziecko: wymagał opierunku i był bezradny wobec nawet najprostszych praktycznych potrzeb domu.

Ożenił się dopiero, gdy skończył 62 lata. Przyjaciele byli sceptyczni – jak ostrzegawczy głos matki. A Witek tym się nie przejmował. Został całkowicie sam. Potrzebował kobiety. Pragnął miłości. I wydawał się być z tego zadowolony, nawet szczęśliwy, przeżywał to. Choć jakiś niepokój też musiał w nim być, ale tym razem to on go zwyciężał.

Wylew krwi do mózgu przyszedł w 2003 roku. I zmienił życie Witka. Przestał mówić i nie chciał się na nowo uczyć. Pisał. Porozumiewał się za pomocą kartek i pisał dużo nowych wierszy. W wielu był Bóg. A wiersze, które przedtem często były jak piosenki, teraz pobrzmiewały często także jak modlitwy. Potrzebował Boga tak, jak zawsze potrzebował ludzi, a im bardziej się starzał tym lepiej rozumiał, że On jest dla niego jedynym oparciem.

Odwiedziłem go ostatni raz w październiku 2008 w ich mieszkaniu na Ratajach. Witek był w świetnej formie. Radosny, żywotny, pod świetną opieką żony Małgorzaty. Przygotowywał do druku nowy tomik wierszy. Wybierał wiersze, układał je. Na początku stycznia prawie był gotowy. Umówili się z Sergiuszem Sterną-Wachowiakiem na spotkanie. Mieli rozmawiać o możliwości jego wydania. Ten tomik, gotowy, jest teraz w jego rękach i czeka na wydanie. A ilość wierszy, jaka została w rękopisie wskazuje, że być może nie będzie ostatnim.

Pisałem już kiedyś, że Witek był wewnątrz dzieckiem. Obficiej niż inni – w dużej mierze na skutek swojej choroby – był obdarowany dziecięcą radością i lękiem. Swego rodzaju czystością, choć ziemskich grzechów, jak każdy, popełniał sporo. Jego przyjaźń była silna. I jak dziecko niczego w sobie nie potrafił ukryć.

Brakuje go, po prostu.

(przedruk)więcej:
db