Komeda: bohater pozytywny
Fot. Andrzej Staszok
Wywiad
Tomasz Lach: Komeda: bohater pozytywny
Na co dzień introwertyk; w muzyce jednak wie doskonale, czego chce. Na próbach potrafi ustawić wszystkich. W sprawach życia codziennego nieraz wyręcza go żona. Zofia i Krzysztof Komedowie – ona: nazywana guru polskich jazzmanów, on: wybitny kompozytor muzyki filmowej, jazzman, po części ostrowianin. O tym, jak rozwijała się kariera Krzysztofa Trzcińskiego i o jego życiu z Zofią, opowiada jej syn – Tomasz Lach. ROZMOWA Z TOMASZEM LACHEM, WYCHOWANKIEM KRZYSZTOFA KOMEDY
,,Nietakty. Mój czas, mój jazz” to zbiór wspomnień Zofii Komedowej Trzcińskiej w opracowaniu jej syna Tomasza Lacha. Książka to nie tylko historia Zofii czy Krzysztofa Komedy. To także fascynująca opowieść m.in. o czasach rodzącego się w Polsce środowiska jazzowego, o pierwszych koncertach, festiwalach, o artystycznej bohemie Krakowa, Warszawy.
O tym, jaka była zm. w 2009 r. Zofia Komedowa, jak rozwijała się kariera Komedy, mówił w Ostrowie syn autorki wspomnień – Tomasz Lach. Spotkanie z nim odbyło się 7 czerwca na 5. Festiwalu Filmowym im. Krzysztofa Komedy w Ostrowie Wielkopolskim.
– Kilka lat po śmierci mamy zaczął Pan pracować nad jej wspomnieniami? Czy było coś, co Pana zaskoczyło?
– Moja matka była aktywną i energiczną kobietą. Sporo wiedziałem o niej, jednak w wielu sprawach utwierdziłem się dopiero podczas ostatnich dwóch lat jej życia – np. w domysłach z dzieciństwa, choćby że to ich życie z Krzysztofem nie było aż tak cudowne.
– Pana matka – Zofia Janina Komedowa, zd. Tittenbrun – wywodzi się z rodziny ziemiańskiej, w czasie wojny była łączniczką AK. Po wojnie wyjeżdża uczyć się w Krakowie. Na miejscu rozkręca środowisko jazzowe, poznaje Komedę, po jego śmierci zamieszkuje w Bieszczadach i angażuje się w latach 80. w Solidarność. Zastanawiał się Pan, skąd w niej było tyle odwagi?
– Z pewnością wiele przejęła od swojej matki. Moja babcia Barbara Tittenbrun, zd. Olkowska, służyła w legionach Piłsudskiego. Po wybuchu II wojny światowej, straciwszy na rzecz okupantów trzystuhektarowy majątek rolny, prowadziła do 1944 r. zakład stomatologiczny w Hrubieszowie (woj. lubelskie). Kiedy we wrześniu 1939 r. wkroczyli Sowieci, poza miejscową ludnością leczyła również rosyjskich oficerów, a potem niemieckich okupantów z SS i Wehrmachtu, a na strychu ukrywała chłopców z lasu i Żydów z getta. Moja matka przejęła po swojej matce odwagę. Ja w Zosi nigdy nie widziałem ani odrobiny lęku, a pełne skupienie, by sobie z czymś poradzić. Potem pojawiała się ewentualnie wściekłość, że czegoś nie uniknęła.
– Okres krakowski był dla Pana matki najlepszy?
– To było dla niej środowisko naturalne. Do Krakowa pojechała uczyć się w szkole plastycznej. Niestety, przez chorobę nie zdążyła na egzaminy. Wybór padł na szkołę krawiecką. Weszła w Kraków bez matki, bez opieki rodziców, miała więc trochę więcej wolności, ale też i dorosłości, niż jej rówieśnicy. Wciągnęło ją środowisko artystyczne.
– I w Krakowie poznaje swojego męża Krzysztofa Komedę…
– I drugiego męża, i pierwszego. Pierwszego, czyli mojego ojca Ludwika Lacha. Wcześnie wyszła za mąż – w wieku 18 lat, trochę dlatego, by wyrwać się spod opieki matki. Małżeństwo nie wyszło. Kilka lat potem, gdy zajmowała się już jazzem, gdy stworzyła pierwszy klub jazzowy w Polsce – Helikon, miasto Kraków zaproponowało jej zorganizowanie turnieju jazzowego. Przyjechało na niego kilka grup jazzowych z Polski, a z jedną z nich – młody pianista Krzysztof Trzciński, student ostatniego roku medycyny.
– Młody Krzysztof Trzciński podchodzi do niej jako do organizatorki i pyta, gdzie mógłby przed koncertem poćwiczyć – koniecznie na fortepianie, ewentualnie na pianinie…
– Na turniej, który odbywał się w Nowej Hucie, trzeba było przyjąć kilkadziesiąt osób. Jazz był wówczas niesamowicie popularny, więc wiadomo było, że na koncert tłumy będą walić drzwiami i oknami. Zosi w organizacji pomagało może dwóch, trzech przyjaciół. By przyjazd wszystkich odnotować, zorganizowała sobie biuro przy stoliku kawiarni na krakowskiej Starówce, nieopodal Barbakanu. Muzycy podchodzili do niej po tzw. akredytacje. Zamieszanie było niemałe, a Krzysztof Trzciński zamarzył sobie próbę. Ją ścięło, więc wysłała go do klubu jazzowego, gdzie stało jej pianino z domu rodzinnego – z pękniętą płytą, z jedną nogą podpartą książkami…
– A potem, po koncercie, długi spacer. I tak się wszystko zaczęło. Zastanawia się Pan czasem, jak potoczyłaby się kariera Krzysztofa Komedy, gdyby nie spotkanie z Pana matką?
– Na pewno by grał! Ale czy zrezygnowałby z kariery laryngologa? Przecież był bardzo dobrze zapowiadającym się lekarzem – na medycynie w Poznaniu zaproponowano mu kontynuowanie studiów laryngologicznych w Pradze, gdzie znajdował się wówczas najznakomitszy wydział w Europie. Krzysztof wybrał jednak karierę muzyczną, na co wpływ miała i Zosia. Wykorzystał fakt, że rodzice wyjechali z domu, spakował swoje rzeczy i je wyniósł. Następnego dnia, gdy matka już była w domu, wysłał Zosię po kołdrę, sam się nie pokazując. Z matką zobaczył się dopiero na swoim ślubie z Zosią – przyjechała na niego z ojcem chrzestnym Krzysztofa tylko po to, by go namówić do powrotu. Ta decyzja Komedy nawet dzisiaj jest niewyobrażalna – porzucić wszystko, przyszłość zamożnego lekarza i wybrać niepewną drogę muzyka jazzowego. Może gdyby nie Zosia, być może zostałby w Poznaniu, byłby świetnym laryngologiem, a przy okazji – w wolnych chwilach – grał i komponował?…
– W ostrowskich książkach dotyczących Komedy pojawia się wspomnienie, że matka Krzysztofa bardzo chciała, aby jej syn został lekarzem, a na fortepianie grał przy okazji.
– Zenobia Trzcińska z domu Gębicka pochodziła ze znakomitej rodziny. Była fantastyczną matką, bo przecież pozwoliła na tę dodatkową pasję Krzysztofa. Uczył się gry od 5. roku życia. Przed wojną jeździł na lekcje dwa razy w tygodniu, po 1939 roku, gdy Trzcińscy wyjechali do Częstochowy, jeździł nadal do swojej nauczycielki, tylko że ona mieszkała na granicy getta w Częstochowie. W Ostrowie Wielkopolskim mieszkali w banku, którego ojciec był dyrektorem. I co? – mieszkanie służbowe, ojciec to szef poważnej instytucji, a syn na parterze zasuwa na fortepianie swingi…
– No więc jesteśmy w Krakowie, dokąd Krzysztof udaje się z Poznania. Tam kontynuuje rozpoczętą w Ostrowie, gdzie skończył szkołę średnią, muzyczną ścieżkę. Zosia wie jednak, że muszą wyjechać do Warszawy ze względu na jego przyszłą karierę…
– Wyjechali do Warszawy na przełomie lat 1959 i 1960. Można powiedzieć, że rzucili wszystko. W Krakowie wprawdzie mieszkali w byłej dozorcówce, ale Zosia była szefową Helikonu, szefowała Piwnicy Pod Baranami, Krzysztof w miarę regularnie koncertował. Zosia jednak nie planowała tego, co wydarzy się za miesiąc, bo to już miała załatwione, ona planowała na kilka lat do przodu. Warszawa była im potrzebna, a Zosia wiedziała, że tam rozwinie się kariera Krzysztofa. Przyjechali w ciemno, mieli raptem kilka znajomych osób. Krzysztof zyskał, a ona straciła wiele.
– A jak Komeda pracował? Pan nieraz wspomina, że miał problemy z nutami?
– Znał nuty na tyle, by nauczyć się gry na fortepianie – na jednego wykonawcę. Kiedy zaczął komponować, musiał wynaleźć sposób na zapisywanie muzyki na inne instrumenty. Kiedyś pokazałem jego notatki muzykologom – niewiele z nich zrozumieli. W zapisywaniu nut pomagali mu: Jan Ptaszyn Wróblewski, Jerzy Milian, muzykolog Adam Sławiński. To była jego pięta achillesowa. Drugi problem wiązał się z tym, że nie był zawodowym muzykiem. Bał się, że w swoich kompozycjach nieświadomie popełni plagiat, że coś zasłyszy, melodia w nim ,,pozostanie” i wykorzysta ją w swoim utworze. Bardzo często, gdy zamykał kompozycje filmowe, Zosia robiła w domu kolacje, zapraszał gości, podsuwał im pod nos nuty i pytał, czy czegoś innego, jakiejś ,,obcej” melodii w nich nie rozpoznają.
Komponując był bardzo pedantyczny i dokładny. Sam podśmiewał się z siebie, że ma coś w sobie z ojca – urzędnika, że gdy siada przy biurku do pracy, musi mieć notes, zaostrzone ołówki, gumkę do wycierania. Na co dzień był introwertykiem, mało mówił, ale w muzyce wiedział doskonale, czego chce. Na próbach potrafił być despotą i ustawić wszystkich. W życiu codziennym natomiast w wielu rzeczach wyręczała go Zosia.
– Kim był dla pana Krzysztof Komeda? Przybranym ojcem czy bardziej kumplem?
– Raczej kumplem, przyjacielem. Nie aspirował do pozycji naturalnego ojca. Przecież w związku z tym, że zaopiekował się mną, kiedy miałem pięć lat, byłoby to trochę śmieszne. A poza tym, był przecież jazzmanem. Muzykiem i kompozytorem. Tysiące kilometrów podróży, setki koncertów, życie na walizkach. Dużo zmieniło nasze pierwsze warszawskie mieszkanie. Stabilizacja. Ale praca kreatywnego artysty, zwłaszcza scenicznego i filmowego, jest nieprzewidywalna. Dlatego kumpel. Ktoś, kto pomoże, ułatwi, wysłucha i uratuje z ewentualnej opresji, ale i wychowa. Bo starszy kumpel, przyjaciel! A nie opierdzielający za wszystko zestresowany codziennością tata. Genialne to wymyślił. Jestem w miarę pozbierany, więc zaowocowało.
– W książce Zofia wspomina, że czasami była zazdrosna o wasze męskie tajemnice.
– Gdy już miałem 15, 16 lat, byłem na tyle dorosły, że interesowały nas podobne rzeczy. Na przykład motoryzacja. Komeda przyjechał ze Skandynawii, gdzie zarobił pieniądze, które z powodzeniem wystarczyłyby na zakup mieszkania. Takie na oku – kawalerkę obok naszego mieszkania – miała Zosia. Na jego zakup była już zresztą umówiona. Krzysztof kupił jednak czerwone sportowe BMW. Zosia pewnie była wściekła, a dla mnie to była fantastyczna sprawa. Poza tym jak narozrabiałem, to on mnie chronił, a jak on – to ja nic nie wypaplałem.
– Spędzaliście razem czas?
– Nie było mowy o spacerach, bo Krzysztof po przebytej w dzieciństwie chorobie Heinego Medina miał jedną nogę krótszą i dłuższe wyjścia go męczyły. Do kina nie chodziliśmy, bo filmów w pracy miał za dużo. Miał swoje pasje – pływanie, jazdę samochodem i narty. Jeździł doskonale, początkowo – dopóki nie dorobił się butów narciarskich ze specjalną wkładką ortopedyczną – prawie że na jednej nodze. Próbował mnie uczyć jeździć na nartach, ale to mi nie wyszło. Samochodem jeździliśmy – jak szybko, to tylko w dwójkę . Gdy zamarzyłem o płycie Beatlesów, po dwóch tygodniach – co wtedy było bardzo szybkim terminem – sprowadził mi ją z Londynu. Spełniał moje sensowne zachcianki – kupował mi płyty i farby do malowania, bo już wówczas interesowałem się malarstwem.
– Pamięta Pan jakąś swoją ważną rozmowę z Komedą?
– Takich rozmów było kilka. Raz zapytał mnie, czy ja chcę żyć, czy nie. To była pierwsza połowa lat 60. Mieszkaliśmy w Warszawie niedaleko Cytadeli. Tam mieściły się magazyny wojskowe, pilnowane przez ówczesnych żołnierzy, na miejscu była składowana stara broń pozostała po II wojnie światowej. Byłem w siódmej klasie. Z kolegami postanowiliśmy zbudować rakietę. Ogłupiliśmy wartowników piwem i papierosami, po czym ukradliśmy z magazynu zapalniki do min i ukryliśmy je w mojej piwnicy. Kiedy rozbrajaliśmy je w przydomowej piaskownicy, jeden z nich eksplodował. Skończyło się fatalnie – kolega stracił oko i rękę, reszta spędziła parę tygodni w szpitalu. Wtedy odbyłem poważną rozmowę z Krzysztofem.
– Wróćmy do kariery Komedy. Pan nieraz mówił, że odnosi wrażenie, że o jego karierze zadecydowały przypadki.
– Choćby już samo nadanie sobie pseudonimu. Wykorzystał to, co przez przypadek nie wyszło – zamiast wyrazu ,,komenda”, napisał na ścianie wyraz ,,komeda”. Potem, gdy pokochał jazz i podjął decyzję zostania artystą, szybko zaistniał w środowisku. Na początku grał w zespole Jerzego Dudusia Matuszkiewicza, w którym notabene grał też ostrowianin Witold Kujawski. Kilka lat potem pojechał do Łodzi zaproszony wraz z Zosią przez studentów „Filmówki”. Akurat odbywał się jakiś jubileusz szkoły. Gdy Komeda zagrał na pianinie, usłyszał go przechodzący młody Polański. I tak zaczęła się ich współpraca.
– Od ,,Dwóch ludzi z szafą”. Potem były jeszcze kolejne etiudy, aż wreszcie wyjazd do Hollywood, by napisać muzykę do ,,Dziecka Rosemary”.
– Hollywood do dzisiaj jest marzeniem filmowców. Od Romana Polańskiego dostał informację, że jak zawalą pracę w Hollywood, to nie ma już tam powrotu. Był jednak pewny siebie – do tego stopnia, że jadąc do Los Angeles wziął ze sobą… buty narciarskie. Praca w Hollywood była jednak zupełnie inna od tej, do której przywykł. Podpisał umowę z Paramount – bardzo dobrą. Odniósł sukces. Przyjechała do niego Zosia. Wynajęli domek w Beverly Hills.
– Jadąc do Hollywood, znowu zaryzykował. Wcześniej rzucił karierę lekarza na rzecz muzyki, teraz rozpoznawalność muzyka jazzowego i kompozytora muzyki filmowej na rzecz niepewnej kariery w Hollywood. Udało się. W sumie stworzył muzykę do prawie 70 filmów. Dlaczego pamiętamy wszyscy melodię głównie z ,,Dziecka Rosemary” właśnie?
– Po pierwsze, to fantastyczna melodia. Ponad cztery dekady od nagrania… Opiekuję się spuścizną Krzysztofa Komedy. Śledzę rynek. Do dzisiaj to ponad dwa tysiące zarejestrowanych wykonań! W Europie, i w Stanach. W Rosji i w Azji. Miliony płyt i internetowych publikacji. Sukces! No… nie dla spadkobierców i menadżerów. 99 procent to piraci albo oszołomy. Ale Komeda! Jest! W takiej nadal odległej Japonii? Drugi po Chopinie. A w sprzedaży CD oraz zapotrzebowaniu na tzw. prymki, czyli nuty, na tyle dobre, aby je zagrać na czymkolwiek… W Azji Komeda jest pierwszy.
– Po sukcesie ,,Dziecka Rosemary” pracował nad muzyką do kolejnego filmu. Karierę przerywa fatalny wypadek.
– W Stanach Komeda był 16 miesięcy – od 23 grudnia 1967 r. do 19 kwietnia 1969. Po sukcesie ,,Dziecka Rosemary” rozpoczął pracę nad ilustracją muzyczną do film reżysera Buzza Kulika pt: ,,The Riot”. Niestety… Skonfliktował się z Zosią, nieakceptującą podłego i podstępnego hollywoodzkiego teatru życia. Zrezygnowała z obecności na tym fikcyjnym, umownym artystycznym hollywoodzkim piedestale i powróciła do Europy, pozostawiając go na pastwę dotkliwszych, i znacznie bardziej dostępnych niż te pokazywane w hollywoodzkich filmach, pokus.
Po wypadku z Markiem Hłaską, kiedy spadł ze skały, był leczony na miejscu – w LA. Sam był z wykształcenia lekarzem, a w szpitalu nie powiedział o wypadku. Może bał się, że jak prasa się dowie o jego problemach, załamie się jego kariera? Leczenie było bardzo drogie, oszczędności topniały. Zosia, gdy tylko się o tym dowiedziała, natychmiast przyjechała do USA i zrobiła wszystko, by sprowadzić go do Polski. Niestety, tutaj zmarł. Gdyby leczenie od początku było prowadzone inaczej…
– To gdyby żył, jak potoczyłaby się jego kariera? Grałby jeszcze jazz czy komponował?
– Nie, nie grałby już w zespole jazzowym. Gdy przyjechał do USA, jego płyta ,,Astigmatic” była tam doskonale znana, dostawał propozycje od muzyków wspólnego grania. Planował wprawdzie nagranie podobnej płyty w USA, ale skupiał się na filmie. Gdyby żył, pewnie by został w Hollywood, pisał muzykę filmową, rozwijałby się, ale nie wiadomo, w jakim kierunku. Jego muzyka w ostatnich filmach odchodzi już od jazzu. Szedłby może w kierunku muzyki nowoczesnej i nadal pisał muzykę filmową.
– Krzysztof Komeda w Ostrowie jest znany. Są miejsca z nim związane, wiadomo, gdzie chodził do szkoły, a przede wszystkim – kim był. A jak jest dzisiaj ogólnie z pamięcią o Krzysztofie Komedzie?
– Niestety, coraz mniej jazzowego Komedy. Oczywiście, z wyjątkiem płyty ,,Astigmatic”, która od czterech dekad lokuje się na wysokiej pozycji wśród pierwszych stu najważniejszych dla światowego jazzu dokonań. W Japonii jest drugi po Chopinie w kolejności radiowych emisji i sprzedanych płyt.
Krzysztof Komeda dzięki swoim dokonaniom artystycznym, aktywnej obecności w szalenie ciekawym, zwłaszcza z polskiego punktu widzenia okresie historycznym, oraz dzięki dotyczącym jego postaci publikacjom stał się swoistym pozytywnym narodowym bohaterem przełomu lat 50. i 60. Pozytywnym, ponieważ realizującym swoje plany i zamierzenia dzięki talentowi oraz sprawnościom intelektualnym, a nie układom politycznym czy też środowiskowym. A dodatkowo, niezależnie, czy też równolegle do swojego szalonego artystycznego życia spełnia wymogi naszego europejskiego dekalogu. Jest pracowity, uczciwy, miły i sympatyczny. Dba o rodzinę i pomaga słabszym. I do tego wszystkiego to prawda, potwierdzona wieloma wypowiedziami jego najbliższych przyjaciół i współpracowników. A co najważniejsze, dotyczące również, a może szczególnie młodszych pokoleń, jest Polakiem, któremu się udało. Nadal bardzo rzadki wzorzec.
rozmawiała: Hanna Olejnik
Tomasz Lach – plastyk, malarz, grafik reklamowy, fotograf, projektant i technolog dekoracji, publicysta, instruktor sportowy. Uczył się w Liceum Sztuk Plastycznych w Zakopanem i Krakowie. Syn Zofii Komedowej, od 5. roku życia wychowywany również przez Krzysztofa Komedę Trzcińskiego. Szef Stowarzyszenia Opieki nad spuścizną Krzysztofa Komedy. W jego dorobku są m.in.: książka ,,Ostatni tacy przyjaciele. Komeda, Hłasko, Niziński” oraz zredagowane przez niego wspomnienia jego matki pt. ,,Nietakty. Mój czas. Mój jazz”. Obecnie pracuje nad kolejną książką, dotyczącą m.in. Krzysztofa Komedy.
Przeczytaj również
Filmowe otwarcie – trwa Festiwal Filmowy im. Krzysztofa KomedyStartuje Festiwal Filmowy im. Krzysztofa Komedy – PROGRAM IMPREZYKomeda: bohater pozytywnyKomeda to był geniusz
db