Andrzej Walter: Poeta ptak czyli rzecz o Andrzeju Bartyńskim
Andrzej Walter
Poeta ptak czyli rzecz o Andrzeju Bartyńskim
przedruk: http://pisarze.pl/poezja/7537-andrzej-bartyski-wiersze.html
Jak napisał Stanisław Grabowski istnieją „poeci z urodzenia”
Zaliczył do nich Jana Twardowskiego, Tadeusza Nowaka oraz Andrzeja Bartyńskiego – wrocławskiego barda o silnym refleksie słowa, gdyż właśnie ów potężny refleks uznał Grabowski za wyznacznik takiej kategoryzacji. To refleks tajemnego pojawiania się wiersza na zaskakujące okoliczności życia. Na sytuacje nagłe, ekspresowe i mocne, z których poeci ci, wzlatywali ponad poziom otoczenia błyskawicznie ripostując słowem w poezji.
Doświadczyłem tego osobiście obserwując nagłe i błyskotliwe wzloty wierszem równie niespodziewane jak sytuacje, które je wywołały. Andrzej Bartyński jest żywiołem. Wulkanem słowa i życia. Jako taki stanowi wręcz zjawisko socjologiczne na mapie kulturalnej Polski. A jego korzenie sięgają Kresów, rzewnie wspominanego, przedwojennego Lwowa, czyli świata którego właściwie już nie ma. Świata jakże zamkniętego i unicestwionego walcem historii i ludzkim cierpieniem. Cierpieniem, którego doświadczył też nasz Autor tracąc wzrok z ręki nazistów, i z którego uczynił oręż tak silny, że pręży się niczym skała. Jego okaleczona percepcja bowiem, w połączeniu z dynamiczną lekkością weny ewoluowała w kierunku czystym i rześkim jak źródło spoza wszelkich znanych warstw świadomości. Jak źródła wiersza na pustyni życia.
Życiem tym szedł Andrzej Bartyński zdecydowanie. Jakby widział więcej, czuł silniej, słuchał uważniej. Szedł odważnie, energicznie i aktywnie. Działał, pisał i tworzył, zawiązywał koleżeństwa oraz przyjaźnie. A dziś śmiało można go zaliczyć do czołowych postaci zamkniętego kręgu świata literackiego. Mam takie zdjęcie, które zrobiłem trzy lata temu na Polanickim Festiwalu, na którym inny poeta fotografuje Bartyńskiego deklamującego wiersz na jednej nodze niczym swojski, polski bocian, kiedy zamierza wznieść się do lotu. I faktycznie. Niewiele brakowało, aby odleciał.
Kiedy przeczytamy kilka wierszy tu zamieszczonych, pokaże nam się „poeta z urodzenia” Andrzej Bartyński jako poeta uczuć, jako poeta poplątanych ludzkich dróg, które zawsze prowadzą w jedno miejsce, a jest nim nasza autonomiczna Arkadia, którą całym sobą tworzymy przez lata, aby nigdy do niej nie dotrzeć i nigdy w niej trwale nie zamieszkać. Możemy tylko pobyć w człowieczym sercu, jak i serce to dla drugiego człowieka szeroko otworzyć. Tak na oścież. Za ludzką rzecz / swą krew bym zgarnął diabłu w gardło… To mocna deklaracja. Jak cały Bartyński. Gorąca niczym gejzer. Buzująca działaniem oraz przygarnianiem pod skrzydła poetyckiej braci z jakąś wyjątkową misją jej jedności. Autor wybrał te wiersze wytrawnie. Czule. Nieprzypadkowo. Żonie. Siostrze. Przyjacielowi … Mamie. Aż wreszcie nam, poetom, w różnych rozmiarach. I bawi się Bartyński odręcznie i na poczekaniu stworzoną konwencją, w której nic nie jest jednoznaczne, jasne i przejrzyste. Mały, może być wielki i na odwrót, wielki stać się małym, a największe w tym wszystkim są słowa i uczucia. Albo uczucia, które współtworzą owe słowa. Wypływają jak krystalicznie czysta mowa nie-człowieka. Człowieka zmienionego w ptaka, który pragnie odlecieć, ale coś go tu jeszcze zatrzymuje i zatrzyma …aż do Końca. Ale końca nie będzie
Bartyński w żaden koniec nie wierzy. Dla Bartyńskiego końca nie ma! Będzie tylko inna strona medalu. Nowy wymiar – jeszcze nieznany.
Taką bowiem poeci ptaki ponoszą karę za pragnienie wzlotu. Doświadczają wiecznej nieskończoności tak splecionej z życiem jak śmierć. Tylko, że ich „śmierć” jest balladą, protest-songiem, fraszką czy epitafium dla miłości. Jest najzwyklejszą w świecie zmianą stanu. Wiersz dojrzewają, nabierają wartości. Trwają. Taką filozofię wyznaje Andrzej Bartyński. I kulom się nie kłania. Jest przy nim Krzysia – jak pisze – anioł codzienności, i jest ona każdym dniem.
Co lub kto stworzył takiego poetę? Odpowiedź jest jasna, prosta i oczywista. To miłość i każdy jej odcień, który da się odczuć i opisać. Jedyny motor działań, siła sprawcza i nadzieja. Miłość. I kielich wina.
Zawińmy więc … jak zwykł mawiać „poeta z urodzenia – Andrzej Wielki Bartyński.
Andrzej Walter
Andrzej Bartyński – wiersze (przedruk:
http://pisarze.pl/poezja/7537-andrzej-bartyski-wiersze.html
Aqua Marzenna
Nad senniejącą wodą Milczących Ust
pod tytoniową łodygą letargu
zapamiętałem rozmarzeń naszych plusk
zieleniejący na bombajce czasu
A na piętnastu rubinach
wirują kółka w moim zegarku
powstaje godzina – dąb ją usłyszał
nadstawia ucha bajkom
Na perskim rynku pachną dziewczęta
i w koszach zerwane cytryny
jak tłum motyli płyną derwisze
w brodatych turbanach nargilli
Delirium tremens to białe myszy
nad rzeką z rumem jamajka
w piasku się bawi z dziećmi bazyliszek
i wulkan dymi jak fajka
U smukłej kobiety koloru kawy
wybrzeżem nocy kochanek się zjawił
przez biodra przejdzie tygrys płomieni
zjadaczów brzoskwiń w burze zmieni
A z Monte Carlo śpiewa Murzyn
że słońce jest jak wielki bursztyn
że kocha swoją czarną muzę
o hej ja hej jak Murzyn
W zatoce pereł mruczą fale
palacze opium dziwnie śnią
skradziony księżyc na tapczanie
w cyrku się śmieje Din i Don
W cygańskim mieście wśród namiotów
wyrosłem na apasza gwiazd
całując morelowe oczy kocic
ogniste oczy moich snów
splatałem im w lubieżne sploty
włosy ze stu moich wróżb
W cygańskim mieście wśród namiotów
Liszt kampanelle swoje grał
i Aleksander stał Gierymski
w pomarańczarki towarzystwie
Kto wśród magnolii posąg wymyślił
na cześć rozpasanej bachantki
kto się miłością spił w nieprzytomność
poeta znad pustej szklanki
Wtem się rozpłakał na pachnąco
czerwony goździk z krwią gorącą
tuż za „Altaną” Aleksandra
O gwiazdo cygańska
Cyganko z Szopenowskiego walca
złota dziewczyno skąpana w astrach
córo Gounoda
oblubienico Petrarki i Fausta
Na obłąkany turecki bez
na rozedrgane żółte tulipany
swą krew bym zgarnął diabłu w gardło
za muzykalność
najdoskonalsze mi zwierciadło
Za ludzką rzecz
1951 r.
Rapsod o Jesieninie
I
Niebo jest złote jak plaża
a nocą księżyc jak róża
Nie dla mnie przyświeca gwiazda
gdy mi się droga zachmurza
Płonie słońce nad światem
ludzie się w słońcu złocą
Do siedmiu czarnych bajader
odejdę ja białą nocą
Może mnie wspomni blondynka Joanna
zielonooka jak morska zieleń
a może wiatr mnie rozczuli jak szampan
gdy się spotkamy – ja i Jesienin
II
W przedpotopowej bryczce my obaj
bo księżyc się nie liczy
zaczęliśmy cwałować do cygańskiego miasta
Powiedziałeś mi wtedy o czymś dziwnym
o różach płonących na marne
o gorejącym Krzyżu Południa
co zabłąkanym objaśnia drogę
I powiedziałeś mi o zmierzchach
spokojnie smutnych przemytnikach
Tylko nie wiem od czego miałeś krew na mankiecie
i taką twarz z alabastru poeto w randze jesieni
III
Perło poezji wetknięta w morze
gdzie jesteś
Deszczu jesienny tragarzu łez najsmutniejszy
bądź gotów – gdzie jesteś
Z portu nadziei odpłynie nasz jacht
pod wiatr pod wiatr
W zgaszonym krzyku mew
ten step pod nami jest niepewny
ta toń pod nami to głębina
Fale na rozstawionych nogach biegną
a nam się czerwień róży śniła
pod wiatr pod wiatr
IV
Marmurowy obelisk nie ocali mnie
purpurowy twój dotyk – oman
idę manowcem – płakać się chce
O poły surduta wiatr się zazębia
niebo jest chmurne i ziemia pochmurna
idę za tobą jak Dante
idę za tobą
idę
już spopielała perła
V
Dzwoni księżyc tak cienko
jak dzwonek w maleńkiej operze
Kto mi zanuci „Wróć do Sorrento”
komu na tym zależy
Astry kwitną jesienne
Cyprian by je malował
blade i takie srebrne
jak ta łza księżycowa
Ach rośnie drzewo smutne
brzoza czarno-biała
Głowę swą jak trumnę
do jej pnia przykładam
A ty się nie wzruszaj tak łatwo Joanno
bo trzeba zapomnieć i wobec pamiątek
Jeśli nam serca z żalu się rozpadną
cicho odejdźmy i to jest początek
VI
Słyszycie jaki ze mnie trubadur
jak się tam do kochanki umizgam
jak samobójczą umiem tyradą
zagasać w pieśni i rozbłyskać
Myślicie że szukam a ja znalazłem
wołacie żem upadł a ja nie zgasnę
Pod cięciem nocy jak od miecza
stacza się słońce – gwiazda grzywiasta
Podnoszę pięści i zaprzeczam
bo z każdej nocy świat wyrasta
1956 r.
Ballada o dziewczynie i dziewięciu bransoletach
Miała dziewczyna dziewięć bransolet
bransolet dziewięć – tak wiele
aj – brzękały bransolety
malutkie czynele
Słuchaj John – ty zakochaj się
to bardzo piękna kobieta – słuchaj John
no słuchaj John
o tych dziewięciu bransoletach
I raz i dwa i raz i dwa
jaka mgła na dworze
gęsta mgła
a w domu ciepło
jest piec ogromny
a w świecie deszcz jest dla bezdomnych
pada i pada jak nieszczęście
bransolet dziewięć i męski pierścień
cholerna pompa
cholerna męka
i ta tęsknota
wieczna włóczęga
W jakimś barze bułka z szynką
duża wódka w małym szynku
Cygan z gitarą i z głupią twarzą
jacyś artyści wciąż łażą i łażą
i tak bez końca
Po ulicach i po dworcach
po mostach
a pora dżdżysta
i żaden się nie zachwyca
taki artysta
Więc się uśmiecha piękna kobieta
trzecia i czwarta a także piąta
bransoleta
Posłuchaj John
zatopiona korweta
zatopiona katedra
i zatopiony dzwon
A głodnemu chleb na myśli
albo kawałek chleba
w deszczu – pomyśleć
w normalnym deszczu
z nie bardzo chmurnego nieba
Nie – tego nikt nie potwierdzi
z potopem bzdura
pieni się w złości chłopek-roztropek
aż mu się burzy strasznie fryzura
– taka dygresja
ale nie całkiem ciemna mogiła
Miała dziewczyna dziewięć bransolet
mogła je zgubić
no i zgubiła
Bransolet dziewięć
znaczy się kilka
ale dziewczynie serce zostało
malutkie serduszko
serce jak szpilka
Słuchaj John – nie wygłupiaj się
co cię tam kłuje w tym boku
bransolety w szarej mgle?
Słuchaj John – daj spokój
John – robaka zalej
i nie myśleć – nie myśleć John
to najwspanialej
1957 r.
więcej:
http://pisarze.pl/poezja/7537-andrzej-bartyski-wiersze.html
db