Jerzy Beniamin Zimny – „Szkoła ślusarska”
Kapliczka finansów, a może kapliczka poezji? Wiele mają wspólnego ze sobą z pozoru bardzo od siebie odległe obszary. Znam ludzi, którzy modlą się do poety jak do wizerunku wieszcza na placu w mieście. Powtarzają jak mantrę ulubione wersy. Niekoniecznie musi to być zaraz „ Inwokacja” albo „Fortepian Chopina”. To może być „dłoń Marii Magdaleny”, wystająca z poezji Witka Różańskiego. Albo mój wiersz o chłopcu, który w samo południe „niósł pieśń jak niemowlę i obręcz słońca toczył po bruku”.
Z kapliczkami jest jak z wizerunkami świątków przydrożnych. Nie ma rozstaju dróg, gdzie nie byłoby kapliczki czuwającej nad bezpieczeństwem podróżnych. Dzisiaj pieszych podróży już nie ma. I konnych nie ma, jedynie auta śmigają pod nosem świętej figurki i pozostawiają za sobą wyłącznie kurz. Przechowywałem kiedyś taką „Pietę” w blokowej piwnicy. Łucja Danielewska przekazała mi ją na czas nieokreślony. Pochowała syna i położyła na grobie rodzinnym płytę nagrobną. Pieta długo „czuwała” przy jej rodzicach, a teraz zalega w mojej piwnicy i czeka na należne jej miejsce.
Dzisiaj już nie ceni się takich eksponatów, przy drogach coraz więcej parkingów i punktów sanitarnych. Nie to, co kiedyś, szukało się głębokiego rowu albo wysokich krzaków. Dzisiaj w toaletach spotkać można świerk syberyjski i drogą ceramikę. Słynna wierzba jak płakała tak płacze, chociaż nie ma ku temu powodu. Może żal jej pastuszków i fujarek, i ptaków wędrujących śladami Oskara Kolberga. Miałem kiedyś przyjemność poznać „spadkobiercę” tego człowieka, któremu kultura zawdzięcza tak wiele. Jestem kapłanem w kapliczce finansowej, może zajdą do mnie bohaterowie „Całej jaskrawości” i zapłaczemy wszyscy nad poezją końca wieku. Witek powie, że ma szkolne sny, że śniła mu się „szkoła ślusarska”, a Stachura wreszcie się dowie, dlaczego „ślusarska”. I dlaczego w Zdroju, i dlaczego ten Zdrój nie był dla mnie przychylny, kiedy przechodziłem obok stawu pamiętnego dnia, gdy dwóch poetów znalazło w szlamie „pozłacaną papierośnicę”.
Szkoła ślusarska, może być szkołą samochodową, gdzie Jurek Grupiński obłaskawiał koleżanki i kolegów swoją poezją. Erotykami z pierwszej ręki, a potem na słynnej już ulicy Malinowej, częstował wszystkich nalewką z wiśni. To mi się śniło kilka razy, aż pewnej nocy znalazłem się w górczyńskim parku z workiem pełnym pieniędzy. Witkowi śniła się „szkoła ślusarska”, bo znaleźli ze Stachurą w mule klucz francuski. Tego nie było w powieści, ale pojawiło się w czasie poznańskich juwenaliów, gdy Mariusz Rosiak na placu Mickiewicza odważył się nazwać Stachurę: „szóstym wieszczem”. Dlaczego szóstym? A nie piątym? Przypomniałem wtedy szerokiemu audytorium, że piątym wieszczem jest Ernest Bryll, nie wiem, kto użył tego określenia, ale nie miałem wtedy wątpliwości, że ten ktoś miał rację. A co do „szkoły ślusarskiej” – nigdy takiej nie było, tak jak nie ma i nie będzie poezji podobnej do tej, którą pisze Witek. „Szkoła ślusarska”, szkołą poezji Różańskiego. Witek się uśmiał, kiedy to usłyszał ode mnie:
– Miałeś chyba na myśli brak podmiotu lirycznego w moich wierszach? Ale jest on na pewno nie odautorski, i nie od narratora pochodzi, czort wie, kto mówi w moich wierszach, i jakiej jest płci, i profesji.
Szkoda, że tak mało piszą dzisiaj o „szkole górniczej”. Nikt nie nawiązuje do Morcinkowego Łyska. A przecież na hałdach rodziły się miłości wielopokoleniowe. Familoki wydały na świat niejednego poetę. Śląsk jest bardzo poetycki. Węgiel jest solą każdego wiersza. Grzeje świadomość czytelnika ogniem sprzed wielu wieków, teraz z końcem tysiąclecia i początkiem nowego wieku, szczególnie ten węgiel nabiera znaczenia. Węgiel kamienny, czy kamień węgielny, skąd się wzięło takie określenie. W kapliczce poety?
Na peryferiach Werony a może w Wiesbaden, gdzie tak „pięknie zapada wieczór”. Majaczy mi na horyzoncie duch Hłaski, proszący o polski paszport. „Niedoczekanie”, mówi siła odśrodkowa, pocałuj nas pan w nos, „pierwszy krok w chmurach” był pańskim, ostatnim krokiem na ziemi ojczystej. Nic, że jest pan ojcem chrzestnym socrealizmu, nieświadomie pan nim został, a „Bazę sokołowską” przenieśliśmy w Bieszczady, tam gdzie ostatecznie rozprawiliśmy się z reakcją. Witek patriota i sierota, Steda pochowano na raty, wiem, o czym mówię, bo tyle razy w Ciechocinku poszukiwałem pewnych drzwi, podziwiając „wisienkę” zawieszoną pośród gwiazd.
Jacy jesteśmy dla śmierci interesującymi? Zwłaszcza nasze ciuchy robocze, nasze plecaki i teczki, nasze papiery w kratkę, bo nigdy nie opanowaliśmy sztuki pisania w linię. Kto widział Steda za stołem okrytym czerwonym suknem albo Bruna bijącego pokłony stójkowym na węzłowych stacjach? Od izby zatrzymań, do izby widzeń, w końcu do izby przyjęć na oddziałach pomocy doraźnej. Takiej nie było w sekretariatach redakcji. Jeśli miałbym w coś zainwestować, wydałbym swój skromny majątek na Kapliczkę Poetów. Wzorem kapliczki straceńców pod Zamarłą Turnią. Jak to jest przypasowane – kapliczka i turnia, u mnie kapliczka poetów straceńców?
Galopuję a powinienem iść stępa. Z gracją i dumą, chociaż w dziurawych butach i przykrótkiej marynarce. Poeta księgowy nie potrafi rozmawiać z ludźmi. W jakim języku? Ekonomia jak poezja jest sztuką poznawania, sztuką przedstawiania pewnych modeli naukowych i modeli społecznych. Kiedyś zbudowałem taki model. Algorytm był bardzo złożony, nie udało się ująć w nim czasu przyszłego, nie pomogły korelacje, nie pomogło równanie zmiennej losowej. Decydował przypadek i znaczenie „bożego palca”. Przypadek decyduje o wszystkim, czyż nie jest sprawcą pożaru przypadkowa iskra?
Uproszczone porównanie, jednak ani w przeszłości ani obecnie, ani za setki lat, nikt nie określi prawdy absolutnej. Podobnie jest ze sztuką, kiedy poezja mówi prawdę, wtedy przestaje istnieć? W poezji jest „wszystko oprócz prawdy”. Dlaczego więc ludzie czytają poezję? Dlatego, że mają dość rzeczywistości, szukają innego świata, a taki może im zapewnić poezja. Głupi, bo mówi prawdę, naiwny, bo nosi długie włosy, myśli, że będzie młodszym. Rozum, jeśli ma przestoje, to tylko wtedy, kiedy pracują mięśnie i lędźwie. Miłość przyprawia o totalne nieróbstwo. Ci, którym się nie chce pracować, mają najwięcej dzieci. Może skandalizuję, lecz spory odsetek poetów nie doczekało się potomków. Praca piórem jest cięższa od pracy łopatą. Kończą się podziały na dobrych i kiepskich poetów, a także księgowych. Dlatego, że świat zafundował sobie technikę wyręczającą umysły w procesach myślenia. Tylko patrzeć jak znajdziemy się w muzeum figur woskowych. /…../
(fragment powieści, Róże z Montreux)
__________________________________________
Czesław Mirosław Szczepniak (Ursynów): Kilka słów o autorze: czwartek, 21 września 2017
JBZ
Jerzy Beniamin Zimny urodził się w 1946 roku w Kargowej (daw. Unrugowo), której pierwszym właścicielem był Dzierżykraj. Na ziemi lubuskiej po raz pierwszy zakrztusił się powietrzem. Jest absolwentem Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Poeta, prozaik, krytyk literacki, laureat wielu konkursów literackich o zasięgu ogólnopolskim. Autor szczuplutkich tomików poetyckich (Biały goździk na śniegu, 1991) i grubych książek prozatorskich (Dzieci Norwida, 2016). To jest bardzo ciepły gość. Taki brat łata. Latami prowadził w Poznaniu firmę kamieniarską i dał się poznać z dobrej roboty. Po raz 1. się spotkaliśmy w latach 80. XX wieku. Pretekstem był Poznański Listopad Poetycki. Wylądowałem u Jerzego na ul. Kuźniczej, na 6. piętrze. W bloku z wielkiej płyty. To było jeszcze w jego okresie kamieniarskim. Piliśmy kawę, zaciągając się mocnym papierosem. „Myślę, że kawa rozwiąże języki i jeszcze co mocniejszego przyklepie na amen”, jak pisał. Rozmawialiśmy jak poeci. Używając jego słów: „Poezja mnie trapi codziennie za to moje kamieniarskie błoto i zmarnowany czas przy kamieniu. Kamień jest jak moje życie – chłodny i do tego twardy i taki niespolegliwy”. O kamieniu ma obrobione myśli: „jeździłem po sjenit przedborowski – niewiele ustępujący jakością granitom szwedzkim, sławniowice złociste – najpiękniejszy polski marmur, swoją strukturą przebija trawertyny alpejskie. W latach osiemdziesiątych w całości szedł na eksport i na krajowe zabytki. Dostać kilka metrów na posadzkę, to była sztuka nie lada. (…)”. Czasami wpada w malkontenctwo: „(…) nijak nie mogę się otrząsnąć ze skamieniałości. Może to lata nieodwzajemnionej miłości do kamieni. Możliwe. Jak wszystko inne, co się wlecze za mną nie proszone. (…)”.
Jerzy, jak przystało na literata, ma obsesje i tematy, które drąży i smakuje, jak jabłuszko upieczone w piekarniku. Używając dawnego określenia żeglarskiego, ma „różę wiatrów”, gdzie go gna (Poznań, Nadodrze, Ostrołęka).
Oto wypowiedź filumenistyczna, tj. dotycząca etykiet zapałczanych: „W drodze do Polanowa rozmyślam nad historią produkcji zapałek w Polsce. Bystrzyca Kłodzka, Sianów, Czechowice, Częstochowa, Błonie i Gdańsk. (…) Ilekroć zapalam znicze na cmentarzu przypomina mi się okres świetności tego przemysłu.”
Z gromnicą szukać kogoś, kto pisze o sobie: „(…) pamięć moja sięga połowy lat siedemdziesiątych, kiedy zacząłem realizować swoją pasję rejestrowania książek debiutanckich w obszarze poezji. Było to bardzo ciekawe zajęcie, pamiętam: Dom Książki usytuowany w pobliżu Okrąglaka (domu towarowego) w Poznaniu, raz w miesiącu dreptałem na drugie piętro, gdzie królowała poezja, regały z debiutami były miejscem moich penetracji. (…)”. Dzięki temu nabył praw smakosza wierszy.
Jest specem od liryki. Konkretnie – życiopisania, gdzie wszelkie kryteria estetyczne zdają się psu na budę. Ponieważ od lat obraca się w poznańskim środowisku, więc się nie nudzi. Pisze sporo, bo taką ma strategię. Wolno się rozkręca i sypie garściami słów, dopiero kiedy zbliża się do pointy, łagodnieje, jakby zaklejał kopertę.
Jego utwory są w zawieszeniu. Nie domyka ich za wszelką cenę. Nie czeka, żeby spłonął sad, żeby potem nachapać upieczonych owoców. To jest gawęda literacka, ni to felieton, ni to esej. Bez pouczania, ale… z zachwytem. Nieobecni znajomi go ożywiają, więc pisze z przytupem i nie przesadza. Potrafi skrobnąć tekst o drzwiach, że nie można wyjść z podziwu. Jest autorem błyskotliwego passusu o zapałkach. Urzeka mnie, że zajmuje się głównie tymi poetami, o których milczą pisma literackie i jurorzy nagród.
Zachowuje się jak „późny wnuk”, którego można nakryć, że czyta i głębiej zakopuje znaki zapytania. O takich drzewiej mawiano, że to mól książkowy. Nie wiem czy tym porównaniem się nie narażę, ale jak napisać inaczej o kimś, co budzi nas grzecznie?
Jerzy żyje na lewym brzegu Warty i pisze o Poznaniu, który jest nie do poznania. Ja mieszkam z Graszką na Ursynowie, po tej stronie, gdzie serce, które też ma swój rozum i bije nas. Przez całe życie.
Czesław Mirosław Szczepniak (Ursynów)
więcej:http://http://jerzybeniaminzimny.blogspot.com/2017/
Autor: JBZ o 9/21/2017 Brak komentarzy: Linki do tego posta
db