Kamila Kampa: „Niepokój spadających liści”. Nagrody na poetycką książkę 2017 roku rozdano…

Kamila Kampa mieszka w Lesznie. Jest członkinią Związku Literatów Polskich Oddział Wielkopolski oraz Leszczyńskiego Stowarzyszenia Twórców Kultury. Poetka, aforystka, hajdzinka, fotograf, projektuje też okładki do książek poetyckich i prozatorskich. Członkini Klubu Dyskusyjnego w Lesznie. Publikowana  w kilkunastu almanachach i antologiach. Tłumaczona na jęz. ukraiński, szwedzki, grecki, francuski, bułgarski i ormiański. Do tej pory wydała 9 tomików: „Krokiem szeptu”, „Frustracje”, „Zapachem słów”, „Między westchnieniami”, „Rozmowy z ciszą”, „PonadTO”, „Aforyzmy”, „Tanki” oraz wyróżniony w Konkursie na Najlepszą Książkę Poetycką 2017 roku – podczas 40 edycji Międzynarodowego Listopada Poetyckiego –  tomik poetycki „„Niepokój spadających liści”.

Kamila Kampa otrzymała wyróżnienie w konkursie na poetycką książkę roku 2017, przyznaną przez Kapitułę 40. Międzynarodowego Listopada Poetyckiego.

Główną Nagrodę Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w Poznaniu na poetycką książkę roku 2017 otrzymała Pani Lilla Latus za książkę „Lillie”.

Ponadto Jury postanowiło wyróżnić dyplomami:

  • Kamilę Kampę za książkę „Niepokój spadających liści”,

  • Piotra Prokopiaka za książkę „Cmentarne miśki rozumieją czas”,

  • Andrzeja Waltera za książkę „Ciężar właściwy”.

  • Więcej informacji:

    POETYCKA KSIĄŻKA ROKU 2017 40. Międzynarodowego Listopada Poetyckiego

  • KAMIALA KAMPA:

  • Takie bardziej obszerne niebo

     

    coraz bardziej

    nerwowo Przemierza

    śliski parkiet

    taki odgłos wydają przecież tylko

    kobiety na wysokich Szpilkach

     

    zamiast w nocy spać Trąca

    nosem o wystająca dłoń spod

    kołdry tak długo jak budzik

    który rano się Rozdzwoni

     

    budzikiem można rzucić o

    ścianę a tu trzeba wstać Przytulić

    wyjść w mglistą noc i Podtrzymać

    przyjaciela jak się słania

     

    i ten Migdałowy wzrok jak

    ci patrzy w oczy a ty się

    Zastanawiasz czy też

    jesteś dla niego Przyjacielem bo

    nigdy ci tego

    nie wyszczekał

     

    role się odwróciły i ty teraz

    jesteś dla niego Przewodnikiem

    jak kiedyś on –  pies

     

    mówisz że nie

    przetrwa zimy a ja

    nie wiem w co wierzę

    ale czuję że psy też mają

    Niebo Duszę i kiedyś się

     

    spotkamy

     

     

     

    Toast

     

    Czesław Miłosz: „…Szkło ramion, czerń ramion, biel ramion i rąk …”

     

     

    Salwy Palby Race Ognie greckie

    Syryjskie

    Chińskie Nadwołżańskie i te

    z pociągu wykolejonego jak nasza

    Sieć sięgająca nasypami w niebyt

     

     

    niebawem nastąpi Odliczanie

    I z czego tu się cieszyć że będzie

    Następny rok do ukrycia

    w linijkach cv

     

    w dobie Prywatyzacji gestów kultury

    i śmieci czas wznieść własny toast

    choćby słowa były Puste jak ta

    kanka z której na prośbę limitów

    zdążono wylać mleko Piję

    więc twoje zdrowie

    chociaż wiem Że również gest

    a może odruch

     

    a ty śpisz Udręczona

     

    wkurzyła mnie własna Bezsilność

    zebrałam dla ciebie świetliste

    poranki rosę i zapachy Piję

    twoje zdrowie bo tylko tyle

    mogę Zatrwożona

     

    Nie jestem wróżką ani

    dobrą czarownicą – uzdrowicielką Znającą

    zaklęcia Moja magia polega

    na pilnowaniu znaczeń Wyrażaniu

    myśli Poszerzaniu empatii

    nawet w huku petard Ujadaniu psów Bełkocie

    kiepskiej angielszczyzny

    tandetnie wykonywanych piosenek

    zamiast powitalnych zespołów pragnę Polszczyzny

    Normalności nie zimy Dotrwania Pełnej kanki

    Żebyś pojęła wreszcie we śnie

    że nie są nasze życzenia odległe Od siebie

     

    pierwszy stycznia dwa tysiące czternastego roku

     

     

     

     

    Oczyszczanie

     

    to miasto nie ma Mostów

    wessałam je w siebie

     

     

    później Spaliłam

    teraz rozrzucam popioły

    aby Wyrosła na nich

    oczywistość

     

    gdy Spadną krople deszczu

    stepuję w kałużach

    zwłaszcza tych małych

    bo nie Skoczę z mostu

     

    lubię ablucję deszczu;

    komunię Natury

     

     

    * * *

     

     

    lęk zaokrągla usta

    które Milczą

     

    bojaźń Dotyka

    opuszków i Rośnie jak mech

     

    idziemy po tym kobiercu

     

    Osobni

     

    Dalecy

     

    ale jednak Zawsze

    w tym samym lesie

    Wątpliwości

     

     

     

     

     

    * * *

     

     

    tak odlegle

    Przejezdne opowieści

     

    postacie w nich Nabierają

    kształtów i cech

    zaczynają być prawie

    Namacalne

     

    nie Potrzebują rad

    tylko uszu i oczu

    i głowy

    która Przytaknie

    w geście zrozumienia

    a ja słucham

    i mam żywe oczy

     

     

    biorę na siebie

    nie swoje Przewinienia

    i nie mam zdolności

    by udzielić zbiorowej Absolucji

     

     

    mam zaledwie

    prywatne Zmęczenie

     

     

     

     

     

    * * *

     

     

     

    w Dużym domach

    można się

    Schować

     

    przed słowami

    co Uwierają jak

    za ciasne buty

    a nie sposób ich

    Rozdeptać ani

    Wyrzucić na śmietnik

     

    w takich domach

    noc za mocno

    Podszeptuje

    brutalnie Zdzierając

    ludzką maskę

     

    tam mysz Kumplem

    od kieliszka

    w obawie by się

    kiedyś nie Sklonowała

     

     

    i okna wysoko

    a tam za nimi

     

    przestrzeń Bez chodników

    i świadomość że

    skrzydła mają Tylko

    ptaki

     

     

     

    * * *

     

     

    drobinki Zanieczyszczonych

    słów

    zamieniły się

    w Toksyczny deszcz

     

     

    nie zdołam ich Pożegnać

    ani im Zaradzić

     

     

    pozostaje Utrzymać się

    w bambusowym fotelu i Pić

    źródlaną wodę

     

     

    by Zabić

    Gorzkie odczucie

    na wargach

     

     

     

     

    * * * *

     

    we mgle Tylko smycz

    nas łączy ale

    nie widać kto Trzyma

    jej koniec

    w dodatku niebo ściemniało

    i wiatr strąca czapkę

    Przerzuca liście jak łopata

    ziemię

     

    w taką noc

     

    słuch się Wyostrza

    jak u posokowca

    Szmery rosną i rosną Konary

    drzew przywodzą

     

    na Myśl macki ośmiornicy

    a ja się boję

    po prostu się boję

     

     

    chrzęst Liście oponują

    przeciwko deptaniu

    Szuram nogami by poczuć

    czyjąś obecność Nawet

    własną gdyż ciebie

    nie słyszę Tylko czuję

    opór smyczy

     

     

    mgła nas obrasta Owija

    kokonem Zwalniam

    zmieniam kroki

    ich szybkość jest różna

    skracam smycz

    zaciskam

     

    Skupiona wygląda

    we mgle

    niby podwojona kropla

     

    Osiadająca na krańcu Wędrówki

     

     

     

     

    Wagary

     

     

    mój prywatny

    Skrawek ziemi

    jest odcięty od przeciągów

    i Słów

     

    tu tylko

    biały motyl Szuka

    swojego miejsca

    na Rozedrganych

    cieniach

     

    wiatr

    Wślizguje się pod

    sukienkę

     

    muskając ciało

    i Poszeptuje mi do ucha

     

    a ja Wpatrzona

    w chmurę nad głową

    powoli Przymykam

    oczy

     

    na czas

    Moich wagarów

     

    od Natłoku

    słów

     

     

     

     

     

    Dziwni

     

     

    Mówisz że jesteśmy dziwni Odmieńcy

    wyszczepieni z innych chociaż wygląd niby

    ten sam Na ulicy nie Mówimy do siebie

    nie drepczemy w miejscu w uznaniu Kozetek

    z przyczepioną opcją terapii Nie zwiększamy

    podatków psychiatrom Jesteśmy Every

    nieznani obywatele jemy sałatę startą marchewkę

    a ja dodatkowo groźne bo przecież Upieczone Mięso

     

    robimy zakupy w marketach Pracujemy

    szukając nowego audena

    patrzymy słuchamy Wchłaniamy

    nowy świat i uważamy by jak guziec

    nie utaplać się w Błocie

    Czy na pewno dziwni ? A może Nowy Świat

    nas w tym zastąpił skazując na recykling

    więcej:

  • http://http://pisarze.pl/poezja/9304–wiersze-tygodnia-kamila-kampa-18-5-15.html

 

 

db