Nie żyje ŚP. ZDZISŁAW CZWARTOS…

Dnia 9 sierpnia 2024 r. zmarł nasz Kolega po Piórze,
członek Klubu Literackiego „Dąbrówka”- ŚP. ZDZISŁAW CZWARTOS.
 
Ostatnie pożegnanie naszego Przyjaciela będzie miało miejsce
w środę 14 VIII o godz. 13.oo
na cmentarzu w Suchym Lesie, przy ulicy Borówkowej.
 
Wyrazy współczucia składamy Rodzinie Zmarłego, Bliskim.
 
Klub Literacki „Dąbrówka”
Jerzy Grupiński
oraz
członkowie WO ZLP
 
 
 
 
Zdzisław Czwartos – autor wierszy i małych form prozatorskich, z profesji fizyk. Urodził się w roku 1937 w Kielcach. W 1959 r. założył w Kielcach grupę literacką „Wrota” działającą w latach 1959-1960 na terenie Ziemi Świętokrzyskiej. Jako poeta debiutował w roku 1959 w dodatku kulturalno-społecznym kieleckiej gazety „Słowo Ludu”. Twórca był laureatem III nagrody w konkursie na nowelę „Ekspresu Poznańskiego” (1979). W latach 1984-1986 współpracował z miesięcznikiem kulturalno-społecznym „Nurt”, w którym publikował utwory literackie. Jego teksty ukazywały się w „Protokole Kulturalnym”, „Akancie”, a także były drukowane w almanachu literackim „Lustra” (2013), wydanym przez portal PoeciPolscy.pl. W 2016 r. w Turnieju „O pierścień Dąbrówki” wyróżniony Nagrodą „Liquor benedictinorum” fundacji Konstancji i Jana Majewskich (Apteka Pod Złotym Lwem) w Poznaniu. 

„Protokół kulturalny” nr 88 str. 16. Rok 2024:

Zdzisław Czwartos
***
tak
to jednak takie ogromne…
na moim poletku
nie większym od chłopskiej ławy
wyrosły fiołki
skąd wzięły barwę płatków
i zieleni liść
i zapach ten
skąd
złota jasność słońca
pływa w ciepłym powietrzu
kołysze się
faluje –
i unosi tę cudowną woń
i
spójrz dookoła
trawa
małe maleńkie źdźbła
wiem że wiele potrafisz
ale tę barwę kwiatów i zielony liść…
 
 
 
 
 
„Protokół kulturalny” nr 85 str. 2
Rok 2023
 
 

„Akant” 2017, nr 2,

Zdzisław Czwartos – Jesienny sen

Leżałem, śpiąc w dużej drewnianej, prostopadłościennej skrzyni. Jej długość dałaby się oszacować na około dwa metry. Wewnątrz można było swobodnie obracać się wokół własnej osi. Po przebudzeniu poczułem się, jak gdybym wcześniej wypił parę kubków zimnej letejskiej wody. Odziany w lekkie, niekrępujące ubranie, otulony delikatnym ciepłem syciłem się pięknem świata zamkniętego w sześciu drewnianych ścianach. Ciemność. Jasność. Ciemność wypełniała przestrzeń w tylnej części skrzyni.

Do przedniej wpadał jasny strumień dziennego światła i płynął, ślizgając się po wypolerowanych deskach. Barwa drewna przypominała świeżo wydobyte z łupiny nasiona kasztanowca. Czułem się jakby zatopiony w niezwykłej, anielskiej dobroci. Ona była we mnie i wokół mnie. Cisza. W tej ciszy słyszałem stukot kół o wyboisty, wyślizgany bruk. To wehikuł przemieszczał się powoli, wioząc mnie na swej niewielkiej platformie w szczelnie zamkniętej skrzyni. W ścianie u wezgłowia znajdował się okrągły otwór. To tędy wpadało do wnętrza światło. Patrząc przez to okienko, ujrzałem horyzont. Pochmurne niebo łączyło się z brązową ziemią, a ta przechodziła w szarozieloną połać już zwiędniętych, jesiennych łąk. Na pierwszym planie dwa kamienne cokoły zaznaczały cmentarną bramę. Wehikuł znajdował się już nieco dalej. Linię wyznaczoną przez cokoły przekraczał rząd wysmukłych postaci. To siedem kobiet majestatycznie, powoli kroczyło w żałobnej ciszy. Czarne suknie, szare narzutki przypominające ludowe zapaski i czarne chusty okrywające głowy przydawały im dostojeństwa. Ich twarze mokły od łez…

Poranek przerwał mój głęboki jesienny sen.

 

 
 
 
„Protokół kulturalny” nr 62/2017, str. 13:
AUTOR: Zdzisław Czwartos
 
Buc
 
Było to wiosną, ponad dziesięć lat temu.
Gdyby nie On, dzień ten jak i inne wpisany byłby
w lata minione, w zapomniane dni. Ale ten – nie.
Powraca. Staje przed oczyma, dręczy. Taki zwyczajny,
wiosenny dzień.
Zachmurzone niebo, mżawka, trochę
mgły. Popołudnie. Mokre wagony pociągu czekały
na sygnał odjazdu. Do tego, w którym się
znajdowałem podchodziło dwóch mężczyzn. Jeden
wyglądał na ojca, drugi na syna. Syn był
żołnierzem. Długim leniwym krokiem bębnił
w asfaltowy peron. Milczał. Parł naprzód. Ojciec
drobnym niezgrabnym truchtem dotrzymywał
kroku. Mówił, gestykulował. Przystanęli przy
otwartych drzwiach wagonu. Ojciec mówił. Słowa
wypowiadane były miękkie, drżące. Zasięg ich
słyszalności niewielki. Płynęły w powietrzu, odbijały
się od przedmiotów martwych, nachodziły na
siebie, to znów tworzyły gamę niezrozumiałych
dźwięków, których harmonia nasycała przestrzeń,
karmiła wiosnę, niosąc w dal ożywczy powiew.
Źdźbła trawy i młode listowia zieleniały, wyrastając
w nowe. On stał. Milczał. A kiedy kolejarz uniósł
lizak w górę, wskoczył do pociągu. Stanął przy
otwartym oknie, skinął pożegnalnie ręką i wszedł
do przedziału. Tu usiadł i jak śliska gliniana bryła
wessał się w szarobrązowy materac.
Ojciec za oknem unosił się na palcach,
wyciągał szyję, przestępował z nogi na nogę.
Uporczywie patrzył. Jeszcze raz, choćby na chwilę –
ale drzwi przedziału były zatrzaśnięte. Pociąg
ruszył. Ojciec biegł po peronie. Zostawał w tyle,
malał. Wystawiłem rękę, pomachałem. Odpowiedzią
z jego strony był ten sam gest, lecz znacznie
wyraźniejszy, wzmocniony impulsem wyobraźni,
wyobraźni która moją rękę zamieniła w rękę syna.
Biegł nadal, aż w końcu przysłonięty grubym
murem mgły, znikł.
 
 
„Akant”   
Jerzy Grupiński – Za to oranie czym popadnie, wystuliwanie

(…)  Zdzisław Czwartos próbujący także małych form prozatorskich o niezwykłym klimacie… Autor skupia się chętnie na mikrokosmosie naszej rzeczywistości. Obserwacje tu szczegółowe, sens-w ułamku, drobiazgu XXX / tak/to jednak jest takie ogromne…/na moim poletku/nie większym od chłopskiej ławy/ wyrosły fiołki/skąd wzięły barwę płatków i zieleni liść/ i zapach ten(…)

Szczegółowa obserwacja, empiria, doznanie – mikro tego, co rozległe, niepoznawalne, to poetycka metoda owocująca w wierszach Zdzisława Czwartosa. Wiersz kończy typowe dla poety zawężenie ( ale jakże owocne!) pola poetyckiego doświadczenia. (…) spójrz dookoła /trawa/ małe maleńkie źdźbła/ wiem wiele potrafisz/ ale tę barwę kwiatów i zielony liść … (…)

Oto opowiadanie Zdzisława Czwartosza, zaprezentowane w periodyku „Echo Piątkowa” (Nr 2/247, luty 2016 rok) przez autorkę Annę Kokot pt.: „Takich trzech”

Zawsze, gdy patrzę na liście topoli, zastanawia mnie ich drżenie. Czemu tak drżą? – zielone, cienkie folie w lipcowym wietrze dźwięczą metalicznie. Chcą się oderwać od drzewa i lecieć gdzieś daleko, daleko… Dlaczego chcą?
Wczoraj był piętnasty, przedpołudniowe godziny. Słońce wznosiło się wysoko, powietrze stało, gdzieniegdzie tylko z wąskich gardzieli cieniów dochodził ledwo wyczuwalny powiew. Szedłem aleją. Zbliżały się krzyże. Liście topoli drżały i wydawały dźwięk jak kościelne dzwoneczki. Czemu tak drżały?
Dawno nie było suszy, nakarmione mogły przez cały dzień spokojnie opalać zielonkawe ciała, a mimo tego drżały. Z melodią topolowych liści podprowadzony zostałem do żelaznej, dziewiętnastowiecznej bramy. Oddany ciszy, w nią wtopiony, płynąłem teraz alejami jej świętego domu. Kasztanowców dużo i jarzębin i brzózek. Mogiły poukładane w kwadraty. Bogate grobowce, z nich wydobywający się chłód oziębionego od katakumbowych murów powietrza, kamienne groby i takie najzwyklejsze maleńkie kurhaniki, usypane
ongiś przez sprawnych grabarzy. Dużo drewnianych krzyży, niektóre zmurszałe, mchem porosłe, a jeszcze inne nowe, pachnące farbą. Najwięcej jednak mogił kamiennych. Marmurowe lub blaszane tablice, nazwiska, imiona, daty. Te, które przetrwały, te, które wyparły wcześniejsze.
Szedłem dalej. Ciszę zakłócił niepokój. Drewniany pogłos za plecami wprowadził w rzeczywistość. Wóz. Na nim trzy drewniane trumny. Trzy trumny. Trzy skrzynie na kształt trumien, z prześwitami, z sosnowych desek, mijały mnie. 
W jednej ze szczelin drżało światło. Dlaczego też drżało?
Wóz skręcił w lewo. Zatrzymał się dopiero na skraju cmentarnego placu, okolonego wysokimi drzewami. Robotnicy znieśli trumny. Przy charakterystycznym szmerze napiętych powrozów, trumny powędrowały do świeżo wykopanego dołu. Łopaty zasypały dół. Zmęczeni robotnicy usiedli na ściętym, suchym pniu. Palili papierosy. Wolnym krokiem podszedłem do nich.
– Czyj był to pogrzeb? – zapytałem nieśmiało.
– A!… Takich trzech z opieki społecznej – odpowiedział jeden z nich przytłumionym głosem.
Na pogrzebie brak było księdza i bliskich. Mogiły nie usłano kwiatami. Nie odegrano żałobnego marsza, lecz
z wierzchołków drzew rozchodził się głos kołatek. To sroki. Przywołane stukotem drewnianych trumien terkotały. Trzy, spośród licznego stada, zatoczyły na błękitnej tafli nieba trzy kręgi – lotem ślizgowym, jak trzy czarne pecyny, spadły na najniższą gałąź kasztanowca i tu zamarły. Nastała pożegnalna cisza. Z melodią topolowych liści wracałem do domu.

db