dr n. hum. Ares Chadzinikolau „VI Potyczki aforystów”

Drodzy  Czytelnicy  i  Autorzy,   mam   ogromną   przyjemność   wręczyć   uczestnikom          V Międzynarodowej Konferencji Poetyckiej kolejną antologię „Kalisz Stolicą Aforyzmu.       VI Po–tyczki Aforystów”. Ostatni okres pod znakiem pandemii Covid-19 był dla twórców ogromnym wyzwaniem. Zamiast okazjonalnego wstępu prezentuję kilka refleksji, które zawarłem w nagrodzonym przez wojewodę świętokrzyskiego opowiadaniu, kreślącym minione chwile. Kłaniam się więc Wam pięknie i życzę wszystkiego dobrego.

KAFREFTIZION – W lustrze

W pobliżu, poza kilkoma zgonami covidowymi nic ekscytującego się jeszcze nie wydarzyło. Choć czuję ludzkie cienie na barkach i zmarłych w za krótkim śnie, to skupiam się na spektaklu w mojej głowie. Bezdomne koty i lisy tu zaglądają, jak zgłodnieją. Ptaki wreszcie poczuły wiosnę i szczebiocząc, karmią pisklęta. Połowa mnie została w mieście z ciężarem maligny czasów naszej egzystencji, stąd sił ubywa i choć tu daniele i dziki podchodzą do opłotowania, to spowszedniały. Staram się wyłuskać radość słonecznika, odwracając twarz ku słońcu, żartem zwyciężać oćmę dni, ale to trudna sztuka. Zaszczekał pies.

–  Tak, kochanie, też bym zamerdał ogonem, ale taki głód pustostanu ciała. Zaraz pójdziemy na spacer, złowimy jakąś rybkę, nazbieramy ziół i ugotujemy obiad. Żal intelektualnych podniet z eksploracją iskrzeń umysłu podczas ważkich rozmów ze współartystami za często trzeszczy ramami okien. Muszę je uszczelnić. Znowu mam dreszcze. Prawie nie sypiam. Przytuliłbym  moją ukochaną i złagodniałoby cierpienie  jak ogień  w kominku. Bo rozłąka boli jak moje nerki, choć samotność dziwnieje w międzyświatach.

Mieliśmy tu razem uciec z początkiem pandemii, by wyremontować dla nas ten stuletni dom nad jeziorem, gdy odwołano trasy koncertowe i festiwale. Zatrzymały cię jednak kłopoty rodzinne, szpital i praca. Dół domu z sypialnią już pięknieje. Obrazy z greckim morzem rozświetlają myśli. Rozbudowałem też tu studio. Nagrywam i montuję nasze audycje radiowe, jingle, kończę aleatoryczny album In the Mirror, monografię Seferisa i maluję abstrakcyjne obrazy. Chrobot kornika przestał mi już dokuczać. Westchnąłem, pijąc samotnie kolejną kawę.

Jak wrócimy ze spaceru i zjemy coś, włączymy Turandot Pucciniego. Ty pośpisz, a ja pójdę remontować strych dla dzieci. Może przyjadą po maturze i zdanej sesji egzaminacyjnej powiedziałem do psa.

Na strychu włókna słońca przeciskały się między belkami, odsłaniając wzorzyste pajęczyny. W narożniku stało łóżko, kufer, jakieś graty i regał z zakurzonymi woluminami. Wyciągałem je kolejno, przecierałem. Pierwsze wydanie Piotra Skargi, Niemcewicza, dzieła Lelewela wydane przez Żupańskiego, a nawet Mein Kampf… O! jakieś listy przewiązane tasiemką.

Ciekawe,  jak żyli dawni właściciele tego domu, jak kochali, jakie radości i klęski mieli – mówiłem do siebie. Czy umieli się cieszyć latami, które były im dane?

Nagle coś błysnęło zza regału. Wyciągnąłem książki i odstawiłem ciężki mebel na bok. Metalowe schodki, których tu nie widziałem wcześniej, prowadziły do jakiejś wieży.

Z zewnątrz nie widać było niczego takiego wyszeptałem.

Wchodziłem niepewnie, jak stary poeta, odgarniając pajęczyny jakby ze wspomnień. Zatęchła woń spowolniła moje zmysły. Zapaliłem zapałkę. W dwumetrowym pomieszczeniu stało stare lustro w zdobionej wprawną ręką ramie przykryte niezdarnie jakimś haftowanym materiałem.

Ufaj trzeciemu oku – przeczytałem napis.

Zdjąłem narzutę i moje źrenice ukłuło swoją zaśniedziałą, zdaje się ruchomą taflą, lustro. Aż poczułem gęsią skórkę. Przetarłem je szmatką i spojrzałem w odbicie. Przyglądałem się zmianom mojej twarzy i dziwnemu tłu. Nagle usłyszałem przyspieszone bicie serca i jakiś szept, niezrozumiały z początku, później wyrazistszy: Kogo chciałbyś zobaczyć?

Przez moment widziałem moich bliskich w codziennych obowiązkach, spojrzenia córek, matki. Pomyślałem o zmarłym dekadę temu Ojcu. Dotknąłem tafli, gdy się pojawił, i znalazłem się na jakimś peronie.

Była mroźna noc, ale nie było mi zimno. Konduktor zagwizdał.

Proszę wsiadać, odjeżdżamy ponaglał stojących jeszcze na peronie.

 Wszedłem wraz z innymi podróżnymi do pociągu. Nikt nie miał walizek. W środku wagonu nie było przedziałów – urządzono w nim przepastną salę restauracyjną z przydymionymi światłami na stolikach. Przy jednym z nich rozpoznałem Ojca. Siedział z Herbertem i Śladewskim nad jakimś rękopisem. Nie zauważyli mnie ani nie usłyszeli. Chwilę później podszedł do nich Hordyński, który siedział z Byronem, Solomosem i Słowackim. Nachylił się i coś dopisał. Obok siedział Śliwiak, Iwaszkiewicz, Górec-Rosiński, Cugow i chyba Kuncewicz, gdzie indziej Yach Paszkiewicz z aktorami. W dali ktoś grał komedowo na starym pianinie. Chyba sam Krzysztof Trzciński. Zanuciłem Rosemary’s baby. Dotknąłem okna i śnieżny pejzaż zaczął się zmieniać. Widziałem różne zdarzenia z dzieciństwa, moje liczne wypadki, topniejące lodowce, oceany śmieci, zmienność pór roku, lot w kosmos, wojny, odcięte piersi matek, zbiorowe gwałty, lożę masońską, rytuały adrenochromowe, ukrywaną pedofilię, upadek zmyślonych religii dla władzy nad ciemnogrodami. Co to za cywilizacja? Czy nie da się uzdrowić tego świata, dbać o każdą uciekającą chwilę, by mijała w miłości, a noc cieszyła i ubogich, i tułaczy? Czy w końcu rozpoczną produkcje tych portali, które wyeliminują kolizje drogowe, i tych medycznych łóżek mających przywracać zdrowie, uleczać i raka, i Alzheimera? Co z przeludnieniem, wymieraniem gatunków i jądrem Ziemi?

Pociąg zatrzymał się, a ja wychodziłem bez żadnej odpowiedzi. Nagle chwyciła mnie za rękę poetka w kapeluszu. Uśmiechnęła się. Rozpoznałem Łucję Danielewską. Stała z Irenką Conti di Mauro.

Zostań z nami – szepnęła.

Tak, my poeci mamy swój pogląd na realny zgiełk, mistycyzm i nadzieję, której nie oprawi się w ramy. Ważne, by nie skrzypieć jak stara podłoga.

Pamiętam, jak chciałem też zostać na górze Athos po próbie samobójczej, wyrywając sobie zdradzone uczucia z trzewi. Wspinałem się wtedy po pełnych oślich odchodów ośmiuset stopniach do klasztoru świętej Anny, wierząc w nowy los. Gdy dotarłem na miejsce, mnich niemowa nalał mi strzemiennego, zrobił kawę i zapro-wadził do relikwii. Po kilku miesiącach wróciłem do żywych. Wciąż tam na mnie czekają, bym pisał im psalmodie. Może jak Liszt przeprowadzę się przed końcem pisanego brewiarza, choć wolę umrzeć na stojąco. Teraz jednak erotyzm miesza mi myśli, bo mój koliberek przyjedzie na weekend.

Chciałem wrócić do remontowania strychu, ale strasznie mrowiła mi ręka, jakby krew tam przestała dopływać. I ten ból głowy. Znowu usłyszałem szept lustra: Wróć, to przestanie!

Wróciłem więc do pociągu. Czułem się jakby młodszy. Tym razem już mnie wszyscy widzieli i słysze-li. Pograłem na pianinie, Komeda poklepał mnie po ramieniu, pośmialiśmy się z Ojcem, Siemion recytował ludycznie.

Wróciłem nakarmić psa, zrobiłem przelewy alimentacyjne, odpisałem na maile, uszczelniłem okna, nasmarowałem wszystkie zawiasy drzwi oliwą, przygotowałem miejsca na okna i ociepliłem wełną resztę dachu. Nad ranem mrowienie powróciło.

Poszedłem do ukrytej wieży i znowu byłem w pociągu. Stańko improwizował trąbicznie, Witkacy czytał nowe opowiadanie:

Krew nabrzmiała w skroniach i wreszcie wytrysła uszami, oblewając odarte ściany w zmory północne…

I wtedy nabiliśmy fajki z Seferisem i porozma-wialiśmy o śladach kochanków na piasku, które wciąż zaciera zachłanne morze.

        Pies, gdy mnie zobaczył, ze szczęśliwości zamerdał ogonem jak helikopter.

– Już ci daję jeść, kochanie. Tylko ty potrafisz się tak cieszyć na mój widok – mówiłem, pieszcząc jego sierść.

Powoli ukończyłem monografię noblisty i wysła-łem maila do mojej prywatnej korektorki. Wspominając Witkacego, nagrałem swój Dance Macabre. A chcąc go od razu zagrać Ojcu, wskoczyłem do pociągu.

Był bankiet dla nowo przybyłych. Grałem mój taniec, jakby wzbiło się stado kruków wydziobujących oczy z głów umarłych. Żegnali mnie entuzjastycznie.

Po tych kilku powrotach mrowienie czułem już w całym ciele.

– Może zabiorę psa i już nie wrócę – pomyślałem, zasypiając.

 Przyjechałaś niespodzianie dzień wcześniej. Radość wypełniła mój wszechświat, bo nasza miłość tylko trochę od niego mniejsza. I znowu kochaliśmy się wszędzie. W końcu opowiedziałem Ci o mojej przy-godzie.

– Jakie lustro? Gdzie? Zabierz nas tam. Mam dość tygla życia w strachu, dwulicowości, duchoty maseczek, urabiania się po ból głowy dla niekończących się rachunków. Do czego tu wracać? Do chorób, cenzury, miałkiej konsumpcji, malkontenctwa i zenkowych elit w operze?

– Przenieśmy się może w inny wymiar, może Andromedy, gdzie ludzie korzystają z większej części mózgu i władają telepatią, albo nad ocean, gdzie gwiazdy są ułożone na odwrót i mango same spadają z drzewa, a życie toczy się słońcem, nie karawanem.

– Hm.. Co za niepokojące czasy. Mistrzowie kombinacji, chorągiewki z obrazkiem świętym i godłem wpiętym w klapy chcą nas tresować – skomentowałaś.

– Tak. Zaraz sami sobie zbudujemy obozy zagłady i żadne czołgi już nie będą potrzebne. Rządowe marionetki bankowo korporacyjne, wspominając martyrologię, zakrywają swoje kanty, a my zamiast pożartować dostosowujemy się wciąż do następnego nowego ładu. Częste opryski nie tylko niszczą komórki, dając żółtawy nalot na wzniesione królestwa czy świątynie, ale i przytępiają empatyczność myśli, wzrok i słuch. Nawet głowa chudnie, zęby próchnieją, mutują kleszcze i nie ma z kim zagrać spektakularnej partii szachów. Pokochajmy się lepiej i ocalmy chociaż siebie.

– A potem skok do lustra! – powiedziałaś z zachwytem w oczach.

I tak znaleźliśmy się na plenerze malarskim w Boszkowie. Burzowe chmury zagonił na skraj jeziora chłodny boreasz. Ruch pędzla, rzucając już kilka włókien na taflę wody, rozświetlił powoli też niebo, ukazując jego błękit. Wreszcie przestała majaczyć w myślach kratownica egzystencji.

– Pewnie jeszcze chłodna – westchnęłaś.

– Wskoczę na golaska za ciebie, co?

– Ty to umiesz żyć wolnością i nami! – dodałaś.

– Bo szkoda piękna chwili, skarbie – powiedziałem i pobiegłem do jeziora w slipkach.

Zrobiłem jak zwykle z dwanaście ruchów popisowym delfinem i zanurkowałem. Otworzyłem oczy. Glony porastały dno, gdzieniegdzie wzrastając aż do tafli. Przywołałem wspomnienia z dzieciństwa, jak dopływałem do statków na redzie i uciekałem przed rekinem, który wpłynął za kutrem przez Kanał Koryncki… śpiące mureny we wnękach skał, które rozszarpały starego rybaka. Tak bym chciał mieć skrzeloziele. Nagle zobaczyłem tonącego bezwładnego mężczyznę, jak głębia go wchłaniała. Z dna powoli zaczęli wychodzić zmarli, by go przyjąć.

– Dajcie mu jeszcze żyć – pomyślałem i szybko podpłynąłem. Chwyciłem go pod pachy i mocnymi ruchami nóg wydostaliśmy się na powierzchnię. Był nieprzytomny. Zholowałem topielca na płyciznę, wyniosłem na brzeg i przeprowadziłem natychmiast reanimację. Stwórca – malarz chyba pociągnął zdrowo pędzlem, bo ten blady trzydziestolatek w końcu odkrztusił połkniętą wodę. Zebrało się kilku gapiów.

– Czemu… czemu mnie pan… uratował? Ja… ja nie chcę już tu żyć! – wykrztusił.

– Synu marnotrawny, sam błądziłem i wierz mi, życie to dar. Prawda, że ciężar daje, ale zawsze do uniesienia, a z każdej opresji znajdzie się w końcu jakieś wyjście – odparłem.

– Tak, tak – przytaknęli zgromadzeni.

– Możesz mi mówić: ojcze, jak pozostali, których uratowałem i nic poza tym – dodałem.

– Ale ja nie mam już ani pracy, ani rodziny, tylko długi i alkohol. Wszystko zabrała pandemia – lamentował.

– No to czas namalować plan B, chłopie, i zgłosić się do AA – skwitowałem.

– Dobrzy ludzie, pomóżcie i temu Odysowi dotrzeć do Itaki – poprosiłem zgromadzone twarze i objąłem cię szczelnie.

 W pracowni artyści to wnikali w swoje wizje, to z nich wychodzili. Jazgotały portrety wyśnionych kobiet, mgliste pejzaże, akty, żurawie, centaury, anatomizm w ruchu, Chet Baker ze spuchniętymi wargami od gry na trąbce i moja szpachla z dantejskim piekłem, które pępowiną trzymało się nieba.

– Trzeba zachować równowagę i umiar w wahadle życia – podsumowałaś.

– A ty, gdzie byś się przeniósł, rodaku doli i niedoli? – zapytał chłopiec z papugą na ramieniu, wychyliwszy się z lustra ze szczepionką w ręku.

———————————————————————————————————————

© FUNDACJA LITERACKA JAK PODANIE RĘKI. Seria wydawnicza nr 48 ISBN 978-83-960424-7-7 .Projekt okładki/ Paweł Władysław Płócienniczak. Oprawa graficzna – Lech Lament, Skład – Paweł Władysław Płócienniczak. Zespół redakcyjny: Ares Chadzinikolau. Paweł Władysław Płocienniczak, Stefania Pruszyńska. Redaktor i koordynator projektu – Danuta Bartosz

db