Słońcem byliśmy, cieniem jesteśmy.

Dzisiaj przypada osiemdziesiąta rocznica urodzin Edwarda Stachury. Był ostatnim poetą, którego tak mocno kształtowa młodzież. Jego piosenki śpiewaliśmy przy tysiącach ognisk. Z rąk do rąk podawaliśmy sobie jego zaczytane do bólu książki. Pod wpływem przeczytanych tekstów, wielu z mojego pokolenia brało plecak, gitarę i ruszało przed siebie w nieznane. Się szło. Się czuło. Się kochało do szaleństwa. Się zaczynało pisać. Bo Sted i jego twórczość to coś więcej niż wiersze i proza. To życie przeklęte, tragiczne i fascynujące. To stygmat wiecznego wędrowca, samotnika poruszającego się poza elipsą świata. I my wtedy młodzi, ulegaliśmy urokowi takiego życia. Chcieliśmy tak jak On kochać i cierpieć. Tak pisać. Bo nam mało było tego że się urodziliśmy i tego że umrzemy. Chcieliśmy czegoś więcej. Chcieliśmy zobaczyć Całą Jaskrawość.

Stachura nie poradził sobie z życiem. Zbyt natarczywie stawiał wyzwanie śmierci. A śmierć – zwyczajna wariatka, nie mogła mu tego darować. Umarł więc dwa razy. Pierwszy raz samobójczą śmiercią, która tylko ugruntował jego legendę w pokoleniu końca lat osiemdziesiątych. Drugi raz po latach, gdy jego utwory, ktoś chyba całkowicie bezmyślnie włączył do kanonu lektur szkolnych. I tak Sted z poety przeklętego, stał się poetą przeklinanym. Umarł po raz drugi.  Młodzież przestała czytać Stachurę.

TK

List do pozostałych

Umieram
za winy moje i niewinność moją
za brak, który czuję każdą cząstką ciała i każdą cząstką duszy,
za brak rozdzierający mnie na strzępy jak gazetę zapisaną hałaśliwymi nic nie mówiącymi słowami
za możliwość zjednoczenia się z Bezimiennym, z Pozasłownym, Nieznanym
za nowy dzień
za cudne manowce
za widoki nad widoki
za zjawę realną
za kropkę nad ypsylonem
za tajemnicę śmierci w lęku, w grozie i w pocie czoła
za zagubione oczywistości
za zagubione klucze rozumienia z malutką iskierką ufności, że jeżeli ziarno obumrze, to wyda owoc
za samotność umierania
bo trupem jest wszelkie ciało
bo ciężko, strasznie i nie do zniesienia
za możliwość przemienienia
za nieszczęście ludzi i moje własne, które dźwigam na sobie i w sobie
bo to wszystko wygląda, że snem jest tylko, koszmarem
bo to wszystko wygląda, że nieprawdą jest
bo to wszystko wygląda, że absurdem jest
bo to wszystko tu niszczeje, gnije i nie masz tu nic trwałego poza tęsknotą za trwałością
bo już nie jestem z tego świata i może nigdy z niego nie byłem
bo wygląda, że nie ma tu dla mnie żadnego ratunku
bo już nie potrafię kochać ziemską miłością
bo noli me tangere
bo jestem bardzo zmęczony, nieopisanie wycieńczony
bo już wycierpiałem
bo już zostałem, choć to się działo w obłędzie, najdosłowniej i najcieleśniej ukrzyżowany i jakże bardzo i realnie mnie to bolało
bo chciałem zbawić od wszelkiego złego ludzi wszystkich i świat cały i jeżeli tak się nie stało, to winy mojej w tym nie umiem znaleźć
bo wygląda, że już nic tu po mnie
bo nie czuję się oszukany, co by mi pozwoliło raczej trwać niż umierać; trwać i szukać winnego, może w sobie; ale nie czuję się oszukany
bo kto może trwać w tym świecie – niechaj trwa i ja mu życzę zdrowia, a kiedy przyjdzie mu umierać – niechaj śmierć ma lekką
bo co do mnie, to idę do ciebie Ojcze pastewny żeby może wreszcie znaleźć uspokojenie, zasłużone jak mniemam, zasłużone jak mniemam
bo nawet obłęd nie został mi zaoszczędzony
bo wszystko mnie boli straszliwie
bo duszę się w tej klatce
bo samotna jest dusza moja aż do śmierci
bo kończy się w porę ostatni papier i już tylko krok i niech Żyje Życie
bo stanąłem na początku, bo pociągnął mnie Ojciec i stanę na końcu i nie skosztuję śmierci.